Home/science/Jak Polacy uciekali ze skarbem wartym setki milionow. "To by rejs grozy"

science

Jak Polacy uciekali ze skarbem wartym setki milionow. "To by rejs grozy"

"To by rejs grozy. Niemcy juz podchodzili pod Bordeaux na pokadzie mam tum Polakow ale zadnego uzbrojenia nawet radio jest zepsute. Nie wezwe pomocy brakuje szalup ratunkowych zywnosci zreszta wszystkiego. Przed samym odjazdem zgasza sie do mnie profesor Estreicher. Musi ratowac kilkadziesiat skrzyn z Wawelu. Nie ma innej rady. Zgadzam sie. W panice i zamecie zaczeo sie pakowanie" wspomina po latach kapitan Zygmunt Gora. Misja ocalenia polskich skarbow przed Niemcami wartych dzisiaj setki milionow z bya niezwykle brawurowa.

October 06, 2024 | science

Więcej takich historii znajdziesz na stronie głównej Onetu Na chwilę przed wybuchem II wojny światowej, dwadzieścia trzy najcenniejsze skarby polskiej kultury, warte dzisiaj kilkaset milionów zł, książki, rękopisy, zostały ukryte przez dyrektora Biblioteki Narodowej pod najbardziej bezpiecznym adresem przedwojennej Warszawy, w skarbcu Banku Gospodarstwa Krajowego. Długo tam jednak miejsca nie zagrzały. Jeszcze w pierwszym tygodniu września bezcenne cymelia wyruszą w pełną niebezpieczeństw podróż, z której powrócą dopiero po dwudziestu latach. Zadanie ewakuacji skarbów narodowych jest tak bardzo odpowiedzialne, że odwagę podjąć się tak ryzykownej misji mają jedynie wybitnie odważny weteran wojenny, historyk sztuki i pijany kapitan żeglugi morskiej. Komando Paulsena w poszukiwaniu skarbu Wrzesień 1939 r. Za oddziałami niemieckiego wojska na terytorium Polski wkraczają specjalne oddziały, których głównym zadaniem jest grabież dzieł kultury. Komando Paulsena szczególnie jest zainteresowane jedną książką , która od kilku wieków znajduje się w małym miasteczku, położonym na pomorzu, w pobliżu Tczewa. Niemcy zajmują Pelplin 3 września. Rozpoczynają się aresztowania, esesmani i gestapo przeczesują zabudowania średniowiecznej katedry i opactwa. Szybko w niemieckie ręce wpada osiemnaście skrzyń, w których są kościelne skarby, kielichy, obrazy, najcenniejsze dzieła sztuki gromadzone przez cystersów i biskupów. Na czele najbardziej poszukiwanych rzeczy, na pierwszym miejscu znajduje się jedyny w Polsce egzemplarz Biblii Guetenberga – jedno z pierwszych wydań Gutenberga. Tej w przejętym ładunku... nie ma. Kilka tygodni wcześniej, Antoni Liedtke, ksiądz i konserwator sztuki, w tajemnicy przed wszystkim wywozi najcenniejszy pelpliński zabytek. W sierpniu 1939 r. Biblia Gutenberga i inne bezcenne skarby polskiej historii przechowywane w Bibliotece Narodowej zostają zdeponowane w skarbcu centrali Banku Gospodarstwa Krajowego. Gdy niemieckie czołgi otwierają sobie drogę na stolicę Polski pod Tomaszowem Mazowieckim, z Warszawy wyrusza specjalny pociąg, w którym ewakuowany jest BGK, w tym depozyty ze skarbca. To jedyna taka książka na świecie. Jej egzemplarz znajduje się w Polsce Jechali na południowy wschód trzy i pół dnia, i cztery noce. Kilkakrotnie ostrzeliwani z karabinów maszynowych przez lotników niemieckich. Kilkanaście razy musieli z pociągu wysiadać i chować się przed nalotami bombardującymi. W dzień słońce i skwar, w nocy dokuczliwy chłód, a przy tym wszystkim brak żywności i napojów. Na trzysta pięćdziesiąt osób, które jechały pociągiem, tylko jedna osoba została ranna w czasie jednego z nalotów. Nie została uszkodzona żadna z transportowanych skrzyń ani nic nie zaginęło. Skarby polskiej kultury przetrwały ewakuację z Warszawy w stanie nienaruszonym. Niebezpieczna misja Domaniewskiego Dziewiąty dzień wojny. Prezes BGK Roman Górecki wraz z wiceprezesem Wiesławem Domaniewskim spotykają się z ministrem skarbu w Kutach, przy granicy polsko-rumuńskiej. Tam, Domaniewski otrzymuje polecenie zabezpieczenia 23 najcenniejszych polskich utworów, rękopisów i książek. Dyrektorzy, którzy mają towarzyszyć wiceprezesowi w misji, rezygnują w ostatniej chwili. Stu świadków z dna piekła. Ocalił ich w pewnym sensie chaos Kim był Domaniewski, wiceprezes Banku Gospodarstwa Krajowego, który nie bał się w momencie, gdy inni zrezygnowali samemu ratować najcenniejsze skarby polskiej kultury? Niezbyt wiele wiemy o Wiesławie Domaniewskim jako bankierze. Trudno jednoznacznie określić, kiedy został powołany do zarządu Banku Gospodarstwa Krajowego. Wiadomo, że jeszcze w maju 1939 r. Domaniewski negocjował dla rządu polskiego pożyczkę w Wielkiej Brytanii, a wcześniej był dyrektorem w Banku Polskim (to dzisiejszy NBP), a także pracował w Ministerstwie Skarbu. Urzędnik i państwowiec. W 1939 r. miał 43 lata i w zasadzie kariera przed Domaniewskim dopiero się otwierała. W Centralnym Archiwum Wojskowym odnajdujemy dokument, który mówi nam trochę więcej na temat osobowości i charakteru wiceprezesa Domaniewskiego. Jest wrzesień 1919 r. Trwa wojna polsko-bolszewicka. W ciągu jednej nocy plutonowy Domaniewski odparł nieprzyjacielski ogień, wystrzelił obsługę wrogiego karabinu maszynowego i zdobył bezcenną broń, by następnie wspólnie z pięcioma innymi żołnierzami przeprowadzić atak na czerwonoarmistów i wziąć ich do niewoli. Kilka dni później podczas wykonywania innego rozkazu plutonowy Domaniewski natknął się niespodziewanie na grupę złożoną z kilkunastu nieprzyjacielskich kawalerzystów, usiłujących wydostać się ze wsi. Stoczył z nimi walkę wręcz, zmusił do cofnięcia się, pędził na nadchodzącą własną piechotę. "Bez dwóch zdań", jak to podsumował jeden z oficerów, podpisując się pod wnioskiem na odznaczenie orderem Virtuti Militari. Polska mogła stracić część terytorium. Mapy pokazują plan Stalina Wiesław Domaniewski był wybitnie odważny. Był też niezwykle skromny, w żadnym z życiorysów nie opisuje swoich bohaterskich czynów, ani tych wojennych, ani dokonań dyplomatycznych, takich jak wynegocjowanie umowy finansowej z Francją, którą wbrew impasowi udało się podpisać w 1936 r. właśnie dzięki Domaniewskiemu. Sam pokornie później wspominał, że był jedynie członkiem licznej delegacji. Skoro tak było, to skąd cała kolekcja orderów na piersi Domaniewskiego. Poza Virtuti Militari był choćby jedną z kilkuset osób, które otrzymały Krzyż Komandorski Odrodzenia Polski. A Francuzi odznaczyli go prestiżową Legią Honorową. Chwile grozy w drodze do Bukaresztu 17 września na przekroczenie granicy w Kutach czekało ponad pięćdziesiąt tysięcy osób, w tym rząd, Sztab Generalny i prezydent. Wicepremier Kwiatkowski polecił Domaniewskiemu wyjechać z Polski natychmiast. Ten pośpiech ze strony ministra ilustruje najlepiej, jak cenny dla rządu był transport, który przewoził ze sobą Domaniewski. W tym momencie upchane w trzech walizkach najcenniejsze strony polskiej kultury mają pierwszeństwo w ewakuacji. Po drodze do Bukaresztu przeżywa chwile grozy. W czasie noclegu grupa Rumunów usiłowała wyładować bagaż i zabrać samochód z podwórza hotelowego. Na szczęście trzej pracownicy banku powstrzymali złodziei. W obawie przed powrotem rabusiów Polacy nie opuszczali już wnętrza samochodu. Do Bukaresztu dojechałem we środę 20 września przed południem. Po nałożeniu pieczęci dyplomatycznych wziąłem wspomniane trzy walizy do pociągu bezpośredniego Bukareszt-Paryż, odchodzącego w niedzielę 24 września — wspominał po wojnie Domaniewski. Po dwóch dniach podróży koleją, przejeździe przez wrogie terytoria, narodowe skarby docierają do stolicy Francji. Opieczętowane w Bukareszcie walizki zostały przez prezesów Banku Gospodarstwa Krajowego, Romana Góreckiego i Wiesława Domaniewskiego zdeponowane jesienią 1939 roku w gmachu Biblioteki Polskiej w Paryżu. Tu miały bezpiecznie doczekać do wiosny i ostatecznej rozprawy aliantów z Hitlerem. Wówczas wszystko i wszyscy mieli powrócić szczęśliwie do kraju. Stało się inaczej. 10 maja 1940 r. Niemcy zaatakowały Holandię, Belgię i Luksemburg. Luftwaffe w kilka dni zdobywa przewagę w powietrzu. Po dziesięciu dniach walk alianci otoczeni przez Wehrmacht ewakuują swoje wojska przez francuski port w Dunkierce. Droga na Paryż stoi przed Niemcami otworem. "Blok 11, zwany "Blokiem Śmierci" to piekło w piekle, przedsionek śmierci" Emigracyjny rząd polski organizuje kolejną już w czasie tej wojny ewakuację narodowych skarbów. Nie tylko tych zdeponowanych w skarbcu BGK utworów, ale i wywiezionych z Wawelu insygniów koronacyjnych, arrasów i pamiątek po polskich władcach. Tak wspominał tamte dni w archiwalnym nagraniu Polskiego Radia jeden z sekretarzy emigracyjnego premiera, historyk sztuki Karol Estreicher: "W czerwcu 1940 r. stało się jasne, że klęska Francji jest nieuchronna. Były to bardzo trudne i nerwowe dni. Klęska wisiała nad nami, nad uchodźcami jak gradowa chmura. Nie można było wtedy jednak zapomnieć o skarbach kulturalnych polskich, jakie znalazły się we Francji po wrześniu 1939 r.". W tym momencie kończy się misja Wiesława Domaniewskiego, który przekazuje powierzone mu depozyt na granicy polsko-rumuńskiej Karolowi Estreicherowi. Historyk, odpowiedzialny za ewakuację najcenniejszych polskich skarbów, prowadził szczegółowy dziennik opisujący ówczesne wydarzenia. 16 czerwca 1940, niedziela. Nigdzie nie można wynająć jakiejś ciężarówki, wreszcie kupuję samochód piekarza, dosyć duży, półciężarowy, bardzo lichy za trzydzieści sześć tysięcy i dziś w nocy postanawiam jechać do Bordeaux i szukać możności wywiezienia rzeczy za ocean. Klęska już zupełnie widoczna. 17 czerwca w poniedziałek. Całą noc jechaliśmy, a żeby na rano zajechać do Liburn, niedaleko Bordeaux. Godzina 10:00 rano. Tu panika, kolosalny tłum na ulicach, zatory samochodowe na drogach, podobno jakieś statki są w Bordeaux, statki polskie. Poniedziałek 17 czerwca, w południe. Dowiaduje się w Bordeaux o zawieszeniu broni. W agencji konsularnej polskiej. Dopadam kapitana Górę, który pływa na "Chorzowie". "Chorzów" to niewielki statek tutaj w porcie i lada chwila ma odbić. Mówię, co mam za ładunek i jakiej ceny. Góra na wszystko się zgadza. "Rejs grozy" Estreicher nie mówi o tym na antenie Polskiego Radia, ale przy innej okazji opowiadał, że kapitan Zygmunt Góra musiał być na bani, skoro się zgodził na taką misję. Sam Góra wspominał jednemu dziennikarzowi w 1961 r.: To był rejs grozy. Niemcy już podchodzili pod Bordeaux, na pokładzie mam tłum Polaków, ale żadnego uzbrojenia, nawet radio jest zepsute. Nie wezwę pomocy, brakuje szalup ratunkowych, żywności, zresztą wszystkiego. Przed samym odjazdem zgłasza się do mnie profesor Estreicher. Musi ratować kilkadziesiąt skrzyń z Wawelu. Nie ma innej rady. Zgadzam się. W panice i zamęcie zaczęło się pakowanie. 22 czerwca Chorzów szczęśliwie dopływa do Falmouth w Walii. Mimo przegranej wojny jesienią 1939 r. i okupacji kraju przez Niemcy i Rosję, Polska wciąż istnieje. W Londynie funkcjonuje rząd i prezydent na uchodźstwie, którzy są uznawani przez cały aliancki świat. Dwadzieścia pięć tys. żołnierzy polskich sił zbrojnych wspiera Brytyjczyków w przygotowaniach do obrony przed planowaną przez Niemców inwazją. Ponad dwa tysiące dwustu polskich lotników weźmie udział w bitwie o Anglię. Polskie okręty, które nie dostały się w ręce wrogów jesienią 1939 r., służą aliantom, jak tylko potrafią. Najsłynniejszy i największy Polski transatlantyk Batory, niegdyś pełen elegancji, to teraz uzbrojony okręt transportowy, który zdążył od grudnia 1939 roku wziąć udział w niejednej wojskowej operacji. Misja Batorego Teraz Batory bierze udział w konwoju, którym ewakuowane jest brytyjskie złoto. W sumie 330 ton złota, do tego pieniądze oraz waluta w papierze i do tego skrzynię z polskimi skarbami narodowymi, w tym najcenniejsze rękopisy i księgi. By odciągnąć uwagę patrolujących Atlantyk wrogich łodzi podwodnych, publicznie rozpowszechniono, że transport przewozi niemieckich jeńców wojennych, co zresztą było prawdą. Osłonę trzem okrętom transportowym zapewniały jeden pancernik, jeden krążownik i cztery niszczyciele. W lipcu 1940 r. brytyjskie złoto i polskie skarby szczęśliwie dopływają do Kanady, gdzie bezpiecznie doczekają końca wojny. Zacięty spór W maju 1946 r. w stolicy Kanady, Ottawie, urząd polskiego ambasadora obejmuje Alfred Fiderkiewicz, zaufany przedstawiciel nowej władzy, przedwojenny członek Komunistycznej Partii Polski, z jednej strony szkolony w Moskwie, z drugiej więziony w Warszawie. W Archiwum Akt Nowych zachowała się korespondencja ambasadora. W jednym z pierwszych raportów pisał: Dowiedziawszy się kilka dni po przyjeździe do Terrebone, że na terenie Kanady znajduje się część zbiorów państwowych dzieł sztuki i że opiekę nad nim sprawują panowie Zaleski i Polkowski, wezwałem pismem obu panów, aby zjawili się u mnie celem omówienia spraw majątku państwowego w Kanadzie. O oznaczonej porze zjawili się obaj wezwani. Odbyłem z nimi 2,5-godzinną rozmowę. W toku tej rozmowy oświadczyli obaj, że są związani przysięgą złożoną poprzedniemu rządowi i wobec tego nie mogą podać mi miejsca, gdzie się znajdują zabytki, ani bliższych szczegółów dotyczących tych rzeczy. Przy argumentacji, że dawny rząd nie istnieje, że jest nowy rząd, któremu winni posłuszeństwo oświadczył mi pan Polkowski, czy złożyli słowo honoru, że nie wyjawią miejsca, gdzie się znajdują zabytki. W czasie tej wizyty pan Polkowski zachowywał się dość grzecznie, jednakże stanowczo opozycyjnie. Natomiast pan Zaleski, widocznie nastraszony przez pana Polkowskiego, niczego przy nim nie chciał wyjawić. Panom Zaleskiemu i Polkowskiemu oświadczyłem na zakończenie rozmowy, że czynię ich odpowiedzialnymi za wszystkie zbiory. Użyłem przy tym następujących słów — jeżeli najmniejsza szmatka zginie, to będą za to panowie odpowiedzialni . Rozpoczął się wieloletni spór pomiędzy rządzącymi w Warszawie komunistami a rządem na uchodźstwie w Londynie, na którego polecenie działali panowie Zaleski i Polkowski, a także rządem Kanady, na której terenie zdeponowano skarb. Najmniej atutów w ręku miały władze emigracyjne. Większość krajów na świecie uznała rządy komunistów w Polsce za legalne. Kolejne kraje deklarowały nawiązanie stosunków dyplomatycznych z ustanowionym, de facto przez Stalina Tymczasowym Rządem Jedności Narodowej. Rząd w Londynie popierała już tylko Kuba, Hiszpania, Irlandia, Liban i Watykan. Względem międzynarodowego prawa właścicielami skarbów narodowych jest rząd warszawski, jednak Londyn nie zamierza oddawać komunistom pamiątek po polskich królach i skarbów pokoleń. Emigracyjni politycy boją się przede wszystkim, że zabytki zostaną wywiezione do Moskwy, tak jak to miało wcześniej miejsce pod zaborami. Z kolei władze Kanady, w której dużą siłę polityczną odgrywają antykomunistyczne nastawieni katoliccy konserwatyści, oficjalnie unikają wejścia w spór, tym samym wspierając w działaniach władze londyńskie. Po nieudanych negocjacjach prowadzonych przez komunistycznego ambasadora rusza cała propagandowa machina koordynowana z Warszawy. W kraju i za granicą ukazują się kolejne artykuły. W popularnym tygodniku "Przekrój" czytamy: Nie wiadomo, co tu więcej podziwiać — bandytyzm drobnych rzezimieszków z dawnego rządu londyńskiego, dla których sprawa tych skarbów stała się sensem ich istnienia w Kanadzie, czy cynizm oficjalnych osobistości kanadyjskich, które ułatwiają grę Polkowskiemu, czy też wreszcie cierpliwość naszego rządu, który jak wiadomo, nie ustaje w energicznych zabiegach w celu odzyskania zabytków? Ostatecznie już mamy rok 1948. Minęły trzy lata z górą od zakończenia wojny. Czasy są normalne. Rząd nasz jest uznawany przez Kanadę. Jak długo więc mamy tolerować pospolitą grabież? Temat zdeponowanych w Kanadzie polskich skarbów narodowych był podnoszony przez ambasadora Polski Ludowej podczas sesji plenarnej ONZ. Był też jednym z tematów kampanii wyborczej w Kanadzie. Do przełamania impasu pomiędzy stronami potrzeba było kilkunastu lat, śmierci Stalina i przesilenia w szeregach polskich komunistów, a także zmiany układu politycznego w samej Kanadzie, i w końcu zaangażowania wielu pojedynczych osób, które swoją nieposzlakowaną opinią międzynarodową, miały zagwarantować bezpieczeństwo dla skarbów i sprawiedliwe dla Polaków rozwiązanie konfliktu. Jedną z tych osób był światowej sławy pianista, przebywający od 1939 r. na emigracji — Witold Małcużyński. Przeddzień Świąt Bożego Narodzenia 1958 r. Polkowski, który od 1940 r. sprawuje opiekę nad polskimi skarbami narodowymi, schodzi z grupą mężczyzn do skarbca jednego z banków w Ottawie, gdzie zostały zdeponowane zabytki, a do których tylko on ma dostęp. Wśród mężczyzn zebranych w skarbcu jest też Witold Małcużyński. Wieczorem po powrocie do hotelu pianista pełen nerwów, na zachowanych odręcznych notatkach widać wiele poprawek, przekreśleń, dopisków, zapisuje: Zebranie w podziemiach Bank of Montreal i powołanie do zbadania stanu historycznych zabytków polskiej kultury i sztuki, znajdujących się tu od 1946 roku. Jednomyślnie stwierdzamy, że 1. Znajdują się one w stanie wymagającym, niezwłocznych i pieczołowitych zabiegów konserwacyjnych. 2. Nie istnieją na miejscu warunki i możliwości, które tego rodzaju konserwacje mogłyby zapewnić, i zważywszy, że byłoby niewybaczalną krzywdą wyrządzoną polskiej kulturze i polskiemu narodowi dalsze narażanie zabytków na nieuniknione szkody. Małcużyński jest tak przejęty przyszłością skarbu narodowego, średniowiecznych manuskryptów, a przede wszystkim rękopisów Chopina, że proponuje dyrekcji Bank of Montreal, że osobiście weźmie odpowiedzialność za polskie zabytki. Dyrekcja banku odmawia wydania depozytu pianiście. Podróż do Polski Jednak kilka dni później rząd emigracyjny w Londynie zgadza się na wydanie bezcennego bankowego depozytu i przewiezienie go do Polski. Zabytki polskiej kultury w pośpiechu szybko są pakowane i wyruszają w kolejną podróż. Nie mija miesiąc, gdy docierają do Europy. Na pierwszej stronie "Dziennika Polskiego" z 4 lutego 1959 r. czytamy: Wczoraj zakończyła się dwudziestoletnia tułaczka części naszych bogactw kulturalnych przywiezionych z Kanady. Pociąg berliński, wiozący bezcenne skarby naszej kultury, oczekiwany był na dworcu głównym w Warszawie już od wczesnych godzin porannych przez dziennikarzy i fotoreporterów . Trzy dni później w Muzeum Narodowym w Warszawie zostaje otwarta wystawa, prezentująca ewakuowane we wrześniu 1939 r. zbiory. Na wystawę walą tłumy, chcące zobaczyć na własne oczy najstarsze zabytki polskiego języka, pięknie zdobiony "Psałterz floriański", rękopisy Chopina czy pierwszą drukowaną książkę Biblię Gutenberga, a także skarby wawelskie. Dziennik "Trybuna Ludu" w kolejnych wydaniach podsumowuje liczbę odwiedzających wystawę. Pierwszego dnia przyszło trzy tysiące, drugiego dnia, już dziesięć tysięcy dwieście, trzeciego dnia, kolejny rekord, siedemnaście tysięcy osób. Kilka miesięcy później skarby narodowe zostają przekazane do prawowitych opiekunów. Pamiątki po polskich królach wracają na Wawel. Rękopisy i średniowieczne manuskrypty do Biblioteki Narodowej, a "Biblia" Gutenberga trafia do biblioteki pelplińskiej diecezji. Wśród zwiedzających wystawę w Muzeum Narodowym w Warszawie zabrakło Wiesława Domaniewskiego, który we wrześniu 1939 r. wywiózł te najcenniejsze strony polskiej kultury w trzech walizkach i nie bał się, jako jedyny, wziąć na siebie całkowitej odpowiedzialności za bezpieczeństwo piśmiennych skarbów w pierwszych miesiącach II wojny światowej. Komuniści stworzyli szwadron śmierci. "Zamknij gębę, nikt się nie dowie" W 1959 r. Domaniewski przebywa w Stanach Zjednoczonych. Pracuje jako menedżer, aktywnie udziela się wśród Polonii. Jest jednym z współtwórców Instytutu Piłsudskiego w Nowym Jorku, który opiekuje się spuścizną po emigracyjnych politykach, czy zabezpiecza finansowanie dla Biblioteki Polskiej w Paryżu, przechowującej bezcenny zbiory od XIX w. Domaniewski wraca do ojczyzny po upadku komuny. 50 lat po tym, jak z niej wyjechał, trzydzieści lat później niż wywiezione przez niego skarby narodowe. Wyjechał we wrześniu 1939 r. z trzema walizkami. Wrócił z jedną podręczną. Dorobek jego życia zgubiła po drodze linia lotnicza. Maciej Piwowarczuk – historyk, prezes Fundacji na rzecz Wielkich Historii. Autor "Epidemii Miłości" współautor "Powstanie warszawskie. Rozpoznani". W tej chwili pracuje nad filmem o wojennej epopei skarbów narodowych. W przyszłym roku ukaże się jego nowa książka "Sukcesja. Losy największych inwestycji II Rzeczypospolitej", więcej na: sukcesja.wielkiehistorie.pl

SOURCE : wiadomosci
RELATED POSTS

LATEST INSIGHTS