entertainment
Andrzej Grabarczyk w moim wieku rola w "Klanie" to bogosawienstwo
Po tym jak ogoszono stan wojenny rozpocza sie bojkot i nie wyobrazaem sobie ze mogbym sie z niego wyamac. ... Nie byo wiadomo co dalej. Czuem ze zaraz nie bede mia czego do garnka wozyc a miaem rodzine na utrzymaniu. Gdy pojawia sie mozliwosc wyjazdu do Ameryki dugo sie nie zastanawiaem. ... Budowaem i remontowaem tam domy. Wiazaem z tym swoja przyszosc. Wydawao mi sie ze aktorstwo to zamkniety rozdzia w moim zyciu mowi Plejadzie Andrzej Grabarczyk. Aktor wspomina przeomowe momenty swojego zycia i opowiada o pracy na planie "Klanu".
Andrzej Grabarczyk w rozmowie z Plejadą: Więcej takich artykułów znajdziesz na stronie głównej Onetu Michał Misiorek, Plejada.pl: Od ponad 50 lat jest pan związany ze swoją żoną, od ponad 40 – pracuje w Teatrze Kwadrat, a od prawie 30 – gra w "Klanie". Nie lubi pan zmian? Andrzej Grabarczyk: Tak ułożyło się moje życie. Jak na razie wszędzie udaje mi się te długie staże utrzymywać. Jestem z tego powodu szczęśliwy. Choć wiem, że taka stabilizacja nie jest dla każdego. Wiele osób szuka nowych wyzwań i wrażeń. Z jednej strony każda zmiana może przynieść coś dobrego. Z drugiej – bezpiecznie i komfortowo żyje się bez wielkich rewolucji. Od zawsze miał pan takie podejście? No pewnie, że nie. Kiedy byłem młody, inaczej podchodziłem do życia. Myślę, że taką cezurą w moim przypadku był stan wojenny. Przed nim byłem wziętym, młodym aktorem, zagrałem w paru ciekawych filmach i teatrach telewizji, co chwilę dostawałem nowe propozycje. Miałem wtedy swoje pięć minut. Ogłoszenie stanu wojennego pokrzyżowało moje plany i podcięło mi skrzydła. Musiałem pożegnać się z marzeniami i szukać pracy poza zawodem. Nie miałem pojęcia, jak długo to potrwa. Na szczęście, jakoś się pozbierałem. Z czasem powoli wszystko zaczęło wracać na dawne tory. Ale to doświadczenie pokazało mi, że warto doceniać to, co się ma, bo nigdy nie wiadomo, co czeka nas w przyszłości. Dlatego cieszę się, że od tylu lat jest dla mnie miejsce i w Teatrze Kwadrat, i w "Klanie". W jakich zawodach próbował pan swoich sił w czasie, gdy pan nie grał? Budowałem i remontowałem domy w Stanach Zjednoczonych. Później, dzięki nabytym tam umiejętnościom, zbudowałem swój dom w Polsce. Dlaczego wyjechał pan aż do Ameryki? Bo tutaj nie było dla mnie pracy. Zanim wybuchł stan wojenny, sporo grałem, ale aktorzy nie zarabiali wtedy kokosów. Jurek Turek śmiał się kiedyś, że za rolę w filmie mógł sobie kupić ramę do motoroweru. To mniej więcej były takie pieniądze. Na życie starczało, ale nic poza tym. Nie dało się z tego za wiele oszczędzić. Natomiast wówczas nie miało to znaczenia. Grało się po to, by poznawać nowych ludzi, uczyć się od mistrzów, rozwijać się artystycznie i mierzyć się z nowymi wyzwaniami. Po tym, jak ogłoszono stan wojenny, rozpoczął się bojkot i nie wyobrażałem sobie, że mógłbym się z niego wyłamać. Tak więc, jeśli chodzi o film i telewizję, była totalna zapaść. Na dodatek Teatr Kwadrat został zamknięty i na jakiś czas przestał istnieć. Nie było wiadomo, co dalej. Czułem, że zaraz nie będę miał czego do garnka włożyć, a miałem przecież rodzinę na utrzymaniu. Gdy pojawiła się możliwość wyjazdu do Ameryki, długo się więc nie zastanawiałem. W sumie spędziłam tam prawie dwa lata. Pana ego nie cierpiało? Nie miał pan problemów z tym, by pracować fizycznie? Absolutnie nie. Lubiłem tę pracę. Budownictwo mnie zachwyciło. Wiązałem z nim swoją przyszłość. Wydawało mi się, że aktorstwo to zamknięty rozdział w moim życiu. Rozważałem jeszcze bycie jubilerem. Chciałem ściągnąć do siebie rodzinę i zostać tam na stałe. Plany zmieniłem pod wpływem Janka Kobuszewskiego. Razem z Dudkiem Dziewoński przyjechał on do Stanów z jakimś programem artystycznym. Spotkaliśmy się i powiedział mi: "Andrzej, wracaj do Polski. Ruszyły filmy, rusza telewizja. Znowu zaczyna się dziać! Etat w Kwadracie nadal aktualny". I postanowił pan wrócić? Tak. Ale wpływ miała na to jeszcze jedna historia. Moja mama zachorowała wtedy na raka. Wiedziałem, że jeśli zostanę w Stanach, prawdopodobnie już nigdy jej nie zobaczę. I tak by się pewnie stało, bo mama zmarła dwa lata po moim powrocie do kraju. Nigdy nie żałował pan, że nie został pan za oceanem na stałe? Nie. Zaraz po tym, jak wróciłem, zacząłem dostawać propozycje. Jedną, drugą, trzecią... Okazało się, że niektórzy reżyserzy nawet nie zauważyli, że wyjechałem. Nic się nie działo, nic się nie kręciło, więc nikt nie zwrócił uwagi na to, że mnie nie było. Co ciekawe, przed wyjazdem do Stanów spotkałem się z Januszem Majewskim, z którym zdarzyło mi się wcześniej już pracować. Zaproponował mi rolę w "C.K. Dezerterach" . Z bólem serca powiedziałem mu, że muszę odmówić, bo planuję wyjechać za chlebem do Ameryki. On nie obraził się na mnie, tylko to zrozumiał. A zaraz po moim powrocie do Polski, odezwał się do mnie z kolejną propozycją. To świadczyło o jego wielkości i klasie. Andrzej Grabarczyk o swojej karierze: moje pierwsze role wcale nie były komediowe Po powrocie wrócił pan też do Teatru Kwadrat, w którym gra pan do dziś. Zawsze dobrze czuł się pan w repertuarze komediowym? Zawsze widziałem świat w krzywym zwierciadle, natomiast moje pierwsze role wcale nie były komediowe, raczej dość poważne. W stronę komedii najpierw skierowała mnie Olga Lipińska, która zaangażowała mnie do Teatru Komedia. A potem Dudek Dziewoński, u którego zagrałem w kilku teatrach telewizji. Dużo się uczyłem zarówno od nich, jak i od aktorów, z którymi miałem zaszczyt pracować. Mam tu na myśli chociażby Janusza Gajosa, Wojciech Pokorę, Zofię Merle czy Krystynę Tkacz. Z czasem zacząłem się dobrze czuć w tym gatunku, który – wbrew pozorom – jest trudny. Bo komedia musi być prawdziwa, żeby bawiła widzów. Któregoś razu Dudek mi powiedział: "Dziecinko, jakbyś kiedykolwiek chciał zmienić teatr, to drzwi do Kwadratu masz otwarte". Po roku zadzwoniłem do niego i zapytałem, czy to wciąż aktualne. "Ależ oczywiście" – odparł. Czy aktor może usłyszeć coś piękniejszego od dyrektora teatru? No więc przeszedłem do Kwadratu. Ale prawdę mówiąc, gdy zobaczyłem, jak wielcy aktorzy tam grają, to zacząłem się zastanawiać, czy dam radę. Ale powolutku, powolutku coraz bardziej czułem się tam, jak u siebie. Obecnie możemy oglądać pana m.in. w takich sztukach, jak "Koszerne raz!", "Godzinka spokoju", "Usuń ze znajomych", "Okno na parlament" czy "Ciotka Karola 4.1". Dużo radości i satysfakcji daje panu granie w tych spektaklach? Jeśli tylko mam taką możliwość, za każdym razem staram się stworzyć inną postać. I jak na razie mi się to udaje. W każdym z tych spektakli, które pan wymienił, gram kogoś zupełnie innego. Pamiętam, że po którejś z premier podszedł do mnie jeden z maszynistów i powiedział: "Andrzej, ty w każdym przedstawieniu jesteś inny". Nie ma większego komplementu dla aktora. Zwłaszcza że padł on z ust członka ekipy technicznej, a jej zdanie liczy się dla mnie nad wyraz. To zawsze są szczere opinie, bez owijania w bawełnę. Wiem, że w Teatrze Kwadrat wielkimi krokami zbliża się kolejna premiera z pana udziałem. W kogo wcieli się pan tym razem? Tego jeszcze zdradzić nie mogę, ale już nie mogę doczekać się prób. Zwłaszcza że będzie to sztuka kostiumowa, której trochę brakowało mi w naszym teatrze. Za czasów Dudka wystawiano "Damy i huzary", a za czasów Karwańskiego – "Sługę dwóch panów". Obie sztuki cieszyły się powodzeniem. Wierzę, że nie inaczej będzie i tym razem. Tym bardziej że miałem już okazję przeczytać tekst i bardzo mi się podoba. Zdarzało się tak, że w pana prywatnym życiu rozgrywał się dramat, a musiał pan wejść na scenę i bawić ludzi? Aż tak tragicznych sytuacji chyba nie przeżyłem. Ale zdarzało mi się grać mimo choroby. Pamiętam, że któregoś dnia przyszedłem do teatru i zaczął boleć mnie żołądek. Czułem się marnie, a przede mną były próba i dwa przedstawienia "O co biega". Dziewczyny dały mi w garderobie najpierw krople, a potem inne specyfiki. Robiły wszystko, by mi pomóc, ale na niewiele to się zdało. W trakcie drugiego spektaklu Jurek Turek stwierdził, że jestem zielony. Zadzwonił do znajomego, który pracował w szpitalu na Banacha i załatwił, żeby przyjął mnie bez kolejki. Zaraz po zejściu ze sceny wsiedliśmy w samochód i tam pojechaliśmy. Lekarz mnie obejrzał i od razu wziął na stół. Po godzinie nie miałem już wyrostka robaczkowego. Gdybym przyjechał godzinę później, mógłby się już rozlać. A wtedy byłaby tragedia. Okazało się, że zagrałem dwa spektakle z ostrym atakiem wyrostka. Co ciekawe, mój ojciec miał na koncie podobną historię. Grał Ryszarda III i na scenie potwornie zaczął go boleć brzuch. Okazało się, że to wyrostek. Miał wtedy 44 lata, czyli tyle samo, co ja wtedy, gdy zdarzyła się ta sytuacja, o której panu opowiedziałem. Na początku kariery zagrał pan w filmie "Lubię nietoperze", w którym nie brakowało erotycznych scen. Jak je się wtedy kręciło? Normalnie. Ja nie miałem z tym żadnych problemów, ale moja filmowa partnerka już tak. Wszędzie wokół kręcili się ludzie i czuła się skrępowana. Poprosiłem więc reżysera, żeby wyprosił tych, którzy są niepotrzebni. Część ekipy wyszła, ale niektórzy i tak zostali i kątem oka na nas zerkali. W końcu aktorka, z którą grałem w tej scenie, poprosiła, żebym dał jej pięćdziesiątkę wódki. Wypiła i poprosiła o kolejną. Po wypiciu trzeciej stwierdziła, że jest już gotowa. No i tak to wyglądało. Wiedzieliśmy, gdzie będzie stała kamera, jakie mniej więcej będzie ujęcie i tyle. Musieliśmy sobie radzić sami. Nikt nam nie tłumaczył, co mamy robić. Nigdy nie miał pan problemu z graniem w takich scenach? Nie. Ale też nie proponowano mi ich szczególnie często. Film "Lubię nietoperze" reżyserował mój kolega, wiedziałem więc, że te sceny zostaną pokazane we właściwy sposób. Intymnie i bez epatowania erotyzmem. Że na ekranie będzie widać tylko tyle, ile widać być powinno. Wcześniej zagrałem jeszcze w erotycznych scenach w "Grzesznym żywocie Franciszka Buły", ale koniec końców zostały one przycięte i nie weszły w całości do filmu. Zdarzały się takie filmowe czy serialowe propozycje, które pan odrzucał? Ze dwa albo trzy razy musiałem odmówić. Najczęściej z powodów ideologicznych. Albo ze scenariuszem, albo z postacią, którą miałem zagrać, było coś nie tak. Na szczęście, żaden reżyser się na mnie za to nie obraził. Zwykle mówiłem, że jestem zajęty i nie znajdę czasu na udział w tej czy tamtej produkcji. A że pracy miałem sporo, moje argumenty były zrozumiałe. Andrzej Grabarczyk od lat gra w "Klanie": to ciekawe, jak ludziom fikcja miesza się z rzeczywistością Jak pan zareagował na propozycję zagrania w nowo powstającym serialu "Klan"? Wcześniej zagrałem w serialach "W labiryncie" i "Fitness Club". Oba reżyserował Paweł Karpiński. Znaliśmy się więc i dobrze dogadywaliśmy. Gdy rozpoczął pracę nad "Klanem", powiedział mi, że będzie miał dla mnie rolę. Od samego początku wiedział, że powinienem zagrać Jurka. Trzeba było mi tylko znaleźć serialową żonę. Przyszedłem więc na zdjęcia próbne, podczas których szukano dla mnie partnerki. I tam spotkaliśmy się z Basią Bursztynowicz, z którą już wcześniej dwukrotnie graliśmy małżeństwo w reklamach. Nie miał pan żadnych wątpliwości, czy przyjąć rolę w telenoweli? W tamtych czasach część środowiska uważała, że aktorom nie przystoi grać w telenowelach. Natomiast ja się tym zupełnie nie przejmowałem. Chętnie występowałem zarówno w serialach, jak i reklamach – chyba jako jeden z pierwszych w Polsce. A wszystko dlatego, że będąc w Stanach, widziałem, jak wielcy aktorzy się w nich pojawiają. Mało tego, w tamtych czasach reklamy robili najlepsi reżyserzy i operatorzy w kraju. Oni utwierdzali mnie w przekonaniu, że nie ma w tym nic złego. Tym bardziej że to nie była żadna fuszerka. Krótkie spoty kręciliśmy przez cztery lub pięć dni. Nie reklamowałem też byle czego. Wybierałem wyłącznie jakościowe produkty i usługi. Najpierw wystąpiłem w reklamie wag elektronicznych, które dopiero co wchodziły na nasz rynek. Szukano aktora, który będzie mówił po śląsku, więc idealnie się nadawałem. Potem, właśnie z Basią, nakręciliśmy reklamę jednego z banków. Jeśli zaś chodzi o "Klan", przeczytałem scenariusz kilku pierwszych odcinków i uznałem, że może z tego wyjść coś ciekawego. Bardzo podobało mi się założenie, że ten serial będzie osadzony w polskiej rzeczywistości i że emisja konkretnych odcinków będzie dokładnie w te dni, o których one opowiadają. To znaczy wigilijna kolacja będzie pokazywana w Wigilię, a wielkanocne śniadanie – w Wielkanoc. Myślę, że to był jeden z kluczy do sukcesu tej produkcji. Nie bez przyczyny po tylu latach ludzie wciąż chcą oglądać "Klan". Niedawno Barbara Bursztynowicz ogłosiła, że, po 27 latach, rozstaje się z "Klanem". Jak pan na to zareagował? Każdy ma prawo do decydowania o swojej artystycznej drodze. Wydaje mi się, że Basia, po prawie 30 latach na planie "Klanu", mogła poczuć się zmęczona. Chciała odpocząć i zająć się czymś innym. Tym samym ja straciłem serialową partnerkę. To dla mnie trudne, bo od początku budowałem moją postać, myśląc nie tylko o sobie, ale również o Basi – nie o jednej, a o dwóch osobach. Scenarzyści będą musieli coś wymyślić, żeby Jerzy jakoś funkcjonował w tym domu w taki sposób, by serial wciąż był atrakcyjny dla widzów. Spodziewał się pan, że tak się może wydarzyć? Coś na to wskazywało? Każdy z nas ma takie chwile, gdy rozpatruje różne możliwości i scenariusze. Przecież my nie podpisaliśmy żadnego dożywotniego kontraktu. Co jakiś czas odnawiamy umowy z produkcją. A czy spodziewałem się, że Basia postanowi zrezygnować z "Klanu"? Raczej nie. Nic nie wskazywało na to, że nas opuści. Przez te wszystkie lata bardzo dobrze nam się razem grało. Nadawaliśmy na tych samych falach. "Klan" przecież nie był naszą pierwszą wspólną produkcją. Basia zawsze była ciepła, serdeczna i świetnie przygotowana. Wspaniale mi się z nią pracowało. Szkoda, że już nie będziemy spotykali się na planie. Będzie mi brakowało jej poczucia humoru. Ale jakoś będę musiał sobie poradzić. Nie boi się pan, że jej odejście jakoś negatywnie wpłynie na pana wątek? Tego akurat się nie boję. W "Klanie" zawsze jest co grać. Na pewno scenarzyści wymyślą nowe ciekawe wątki. Liczy pan, że w przyszłości Barbara Bursztynowicz zmieni zdanie i jednak wróci na plan waszego serialu? Zdaje się, że scenarzyści mają jej zostawić taką furtkę. Wydaje mi się, że jeśli ktoś podejmuje decyzję o odejściu z serialu, to nie po to, by do niego wracać. Natomiast, oczywiście, ten powrót jest możliwy. Czy nastąpi? Czas pokaże. Pan nigdy nie chciał pożegnać się z "Klanem"? Nie. Widzowie pytają mnie czasem, czy nie nudzi mi się granie tego samego spektaklu po raz pięćsetny. Zawsze odpowiadam, że nie, bo za każdym razem to inne przedstawienie. To samo mam z "Klanem". Każdy dzień zdjęciowy jest inny. Każdego szukam sobie nowych wyzwań lub wartych zapamiętania momentów. Nie jest to łatwe, bo nasz serial pisze w sumie aż sześciu scenarzystów i nie zawsze to, co wymyślają, jest ze sobą spójne. Jednego dnia mój bohater jest taki, a drugiego inny, więc muszę to jakoś ze sobą sprytnie łączyć – tak, żeby widzowie nie byli zdezorientowani. Jak pan zareagował, gdy zobaczył w scenariuszu scenę, w której w dom Chojnickich uderza meteoryt? Ależ się wtedy uśmiałem! Choć w sumie wszystko może się zdarzyć. Przecież chwilę wcześniej w Rosji w jakiś dom naprawdę uderzył meteoryt. Nie było to więc takie zupełnie abstrakcyjne. Zastanawiałem się tylko, jak scenarzyści rozwiążą tę sytuację. Czy Chojniccy sprzedadzą ten dom, czy może wydarzy się coś innego? Ale, na szczęście, udało im się z tego wybrnąć. Są takie wątki i historie, które szczególnie pan zapamiętał? Zazwyczaj pamiętam te zabawne momenty. Jak na przykład ten, gdy biegałem za złodziejami z siekierą. (śmiech) Był też czas, kiedy mój serialowy bohater wdał się w romans. Widzowie zaczepiali mnie wtedy na mieście i mówili, co o tym myślą. Jedni mnie krytykowali, drudzy – chwalili. Najbardziej zaskoczyło mnie to, że po mojej stronie stawały zwykle panie. Od facetów słyszałem zazwyczaj: "Panie, jak pan możesz zdradzać taką piękną kobietę po tylu latach małżeństwa". Swoją drogą, to ciekawe, jak ludziom fikcja miesza się z rzeczywistością. Andrzej Grabarczyk wspomina rodziców: tej pustki nie sposób wypełnić W "Klanie" grał pan przez dłuższy czas z tatą. Lubiliście razem pracować? Myśmy grali razem nie tylko w "Klanie", ale też w teatrze. I to jeszcze na Śląsku. Ale zawsze umieliśmy oddzielić nasze prywatne relacje od pracy. Na scenie czy przed kamerą byliśmy aktorami, a nie rodzicem i dzieckiem. Co zabawne, wiele osób brało nas długo za braci. Czas leczy rany czy w dalszym ciągu czuje pan pustkę po odejściu rodziców? Tej pustki nie sposób wypełnić. Najpierw odeszła moja mama. Ona dużo dla mnie znaczyła. Ojciec pracował i praktycznie nie było go w domu. Spędzałem z nim czas głównie w niedziele. Natomiast mama była przy mnie cały czas. Dużo rozmawialiśmy. Ona była prawdziwą rockmanką. To dzięki niej zainteresowałem się tą muzyką, która ważna jest dla mnie do dziś. W wieku siedmiu lat po raz pierwszy zabrała mnie na koncert. Potem chodziliśmy na nie regularnie. W naszym domu był gramofon, mama miała kolekcję płyt i co chwilę mi jakieś puszczała. Szczególnie zapamiętałem jedną. Na jej okładce była piękna pani w czarnym body. Stała z nogą opartą na giętym wiedeńskim krześle. To była Basia Rylska. Po latach spotkałem ją w Kwadracie i razem graliśmy. Któregoś dnia powiedziałem jej, że w dzieciństwie słuchałem jej piosenek i myślałem sobie: "Boże! Co za gwiazda!". Coś niebywałego! Domyślam się, że mocno przeżył pan śmierć mamy. Bardzo mocno. Wiele jej zawdzięczam. To po niej odziedziczyłem radość życia. Rok temu z kolei odszedł pana tata. Jego śmierć też przeżyłem. Mimo że w dzieciństwie często nie było go w domu, to ostatnich 15 lat życia taty spędziliśmy razem. Tak naprawdę to był jedyny okres, kiedy byliśmy tak blisko siebie. Dziś tęsknię za nim nie tylko ja, ale i cały zespół Teatru Kwadrat. Wszyscy go wspominają. Niedawno przeglądałem zdjęcia taty, bo mnóstwo po sobie ich zostawił. Chyba będę musiał zanieść je do Instytutu Teatralnego, bo zapisana jest na nich historia polskiego teatru. Ojciec dużo grał, zdobył wiele nagród, był też dyrektorem teatru. Miał na koncie wiele niesamowitych ról. Do dziś mam w pamięci to, jak wcielał się w Ryszarda III. Nie wiem, czy umiałbym to zrobić tak dobrze, jak on. Pan też wykreował wiele postaci, jednak najbardziej kojarzony jest pan jako Jurek z "Klanu". Ta rola to dla pana przekleństwo czy błogosławieństwo? W moim wieku – błogosławieństwo. Gdybym jako młody aktor zaczął grać w takim serialu, z pewnością zostałbym zaszufladkowany i nie dostałbym szansy, żeby zmierzyć się z innym repertuarem. Natomiast "Klan" pojawił się w moim życiu w idealnym momencie. Byłem już dojrzałym mężczyzną. Czułem, że co miałem do zagrania, zagrałem. Wszedłem w taki przedział wiekowy, że propozycji telewizyjno-filmowych nie było już dla mnie tak wiele. Nie ma pan poczucia, że przez "Klan" ominęły pana inne role? Być może tak, ale w ogóle tego nie żałuję. Nie chcę nikogo urazić, ale dzisiaj już nie ma takich reżyserów, jak kiedyś. Pracowałem z Kutzem, Kidawą, Machulskim, Bromskim, Lipińską, Dziewońskim, Karabaszem, Jędryką, Skotnickim, Warchołem, Gruberem, Majewski, Zaorskim, Karpińskim i wieloma innymi. To byli mistrzowie. Wiele się od nich nie nauczyłem. Dziś niewielu jest takich. A jeśli są, to pewnie nawet nie mają pojęcia o moim istnieniu, więc i tak nie złożą mi żadnej propozycji. I to, czy gram w "Klanie", czy nie, nie ma najmniejszego znaczenia. Andrzej Grabarczyk o zagranicznych rolach: zrozumiałem, że więcej we wschodnich produkcjach nie chcę już grać Marzą się panu jeszcze nowe role filmowe i serialowe? Pewnie, że tak. Natomiast mam tyle lat, ile mam, a ciągle brakuje mi czasu na to, by zająć się życiem prywatnym. W październiku obiecywałem sobie, że pojadę na ryby. Nie udało się. Byłem przekonany, że zrobię to w listopadzie. Mamy styczeń, a mnie nadal się to nie udało. Mam tyle obowiązków zawodowych, że na nudę naprawdę nie narzekam. Dekadę temu zagrał pan w rosyjsko-azerbejdżańskim filmie "Czernaja metka". Jak pan znalazł się w jego obsadzie? To był film oparty na faktach. Opowiadał o politycznym przewrocie w Azerbejdżanie. Pracowali przy nim również Polacy. Jego producentem wykonawczym był Jerzy Rutowicz. On stwierdził, że jestem podobno do jednego z tamtejszych działaczy i zaproponował, by obsadzić mnie w jego roli. Zresztą nie byłem jedynym Polakiem, który zagrał w tym filmie. Nie wiem, czy pan wie, ale w Azerbejdżanie praktycznie nie ma aktorów. Reżyserów zresztą też nie. Ten film reżyserował tamtejszy minister kultury, który zupełnie się na tym nie znał. Towarzyszył mu cały sztab ludzi, ale nikt nic nie potrafił. Równie dobrze mogliby pracować w zoo. Jedyne, co mieli, to kasę. Czyli, jak się domyślam, łatwo nie było? Było bardzo ciężko! Po pierwsze, język. Wszystkie kwestie mówiłem po rosyjsku. Co prawda uczyłem się tego języka w szkole, ale niewiele z tego pamiętałem. Po drugie, w Polsce mówi się, że praca na planie filmowym polega na czekaniu. Ale to pikuś w porównaniu z tym, jak kręci się filmy w Azerbejdżanie. Tam się nic nie działo! Oczywiście, płacili za każdy dzień zdjęciowy, więc powinienem być zadowolony, ale miałem do zagrania spektakle w Warszawie. Musiałem więc wracać do Polski. Zapewniano mnie, że zdążę. Nagle usłyszałem od reżysera, że będę miał dodatkowy dzień zdjęciowy. Wyjaśniłem mu, że to wykluczone, bo nikt za mnie nie zagra w teatrze. "Nie przejmuj się. Kupię koniak, dasz go dyrektorowi i po problemie" – powiedział. Takie tam mieli podejście. (śmiech) Ostatecznie udało nam się wszystko nakręcić i wróciłem do Warszawy na czas. Ale po tym doświadczeniu zrozumiałem, że więcej we wschodnich produkcjach nie chcę już grać. Czytałem, że grywał pan też w australijskich serialach. I to kilka razy. Australijczycy przyjechali do Polski nakręcić parę odcinków młodzieżowego serialu "Tajna misja". Zagrałem wtedy hejnalistę z Wieży Mariackiej. Bardzo dobrze nam się pracowało. Potem, gdy okazało się, że powstanie kolejna polsko-australijska produkcja, zaproponowano mi w niej role. To był serial "Dwa światy". Jego akcja toczyła się między światem prawdziwym a światem magii. Polacy grali prehistorycznych ludzi, którzy nie wiadomo skąd się wzięli. Mnie w udziale przypadła dość spora rólka. Po jakimś czasie, gdy przypadkiem spotkałem się z reżyserem tego serialu, zapytał mnie, czemu nie przyjechałem do Perth. Nie wiedziałem, o co mu chodzi, więc dopytałem, z jakiego powodu miałbym lecieć do Australii. Okazało się, że byłem nominowany do ważnej tamtejszej nagrody za drugoplanową rolę w "Dwóch światach". Szkoda, że nic o tym nie wiedziałem. Nikt nie dał mi znać, a podobno polska część produkcji została o tym poinformowana. Na bogatej liście pana zawodowych doświadczeń jest też prowadzenie "Maratonu uśmiechu". Jak pan to wspomina? Niezbyt dobrze. Nie chciałem tego robić, ale dałem się namówić pewnej osobie. Nie traktuję tego jednak w kategoriach artystycznego doświadczenia. Nie zaliczam tego do swoich osiągnięć. Choć muszę przyznać, że spotkania z zespołem muzycznym sprawiały mi dużą frajdę. Ale ten program polegał na tym, że na zawodową scenę wpuszczało się amatorów. Oni nie mieli pojęcia o występowaniu. Wydawało im się, że będę naturalni i to wystarczy. No nie do końca. Trzeba było włożyć sporo wysiłku w to, żeby im pomóc. I to na każdej płaszczyźnie. Żałuje pan tego, że zgodził się pan zaangażować w ten program? Nie. Ja niczego nie żałuję. Na pewno coś mi to dało, czegoś mnie nauczyło. Ale potem już w żadnym telewizyjnym show pan chyba nie wystąpił. Zapraszano mnie do udziału w "Tańcu z gwiazdami", ale powiedziałem, że zgodzę się wystąpić w tym programie, ale wyłącznie jako juror. Nikt nie podjął już tematu. (śmiech) Wiem, że moi koledzy pojawiają się w różnych telewizyjnych show i dobrze się przy tym bawią. Mnie nie sprawiłoby to przyjemności. Nie mam parcia na szkło. Zawodowo od lat najbardziej liczy się dla mnie teatr. W nim się spełniam, jemu jestem wierny. Andrzej Grabarczyk o rodzinie: rodzice są od wychowywania i trzymania dyscypliny, a dziadkowie od rozpieszczania Co jeszcze jest dla pana ważne? Co dla pana szczególnie się liczy? Przede wszystkim rodzina. Jak wspominałem na początku naszej rozmowy, z żoną jest pan związany od ponad 50 lat. Ile prawdy jest w tym, że przez nią wyrzucono pana ze studiów? No więc po kolei... Nie planowałem zostać aktorem. Ten zawód wybrał mnie, a nie ja jego. Swoją przyszłość wiązałem raczej z biologią. Złożyłem więc papiery na zootechnikę do Olsztyna i się dostałem. Na uczelni poznałem przyszłą żonę. Byłem nią zajęty i nie miałem już czasu na naukę. Nie przykładałem się do studiów. Ale może nawet jakoś udałoby mi się je skończyć, gdyby nie to, że jeden z profesorów zakochał się w mojej dziewczynie . No i postanowił mnie wyeliminować, by pozbyć się konkurenta. Na roku było ponad 400 osób, a tylko ja nie zdałem egzaminu komisyjnego. Dziwna sprawa, prawda? Potem ten wykładowca zaczął przystawiać się do mojej dziewczyny. Ona była mi wierna i nie była nim zainteresowana, więc go trochę emocjonalnie poturbowała. W konsekwencji ją też wyrzucił z tych studiów. Żadne z nas tej zootechniki więc nie skończyło, ale znaleźliśmy miłość na całe życie. I oboje jesteśmy przekonani, że pojechaliśmy do tego Olsztyna tylko po to, by się tam poznać. Podobno był pan nieśmiały i to przyszła żona zaprosiła pana na pierwszą randkę. Pierwszy raz spotkaliśmy się na egzaminach wstępnych. Ona wychodziła z sali, a ja czekałem na swoją kolej. Zwróciliśmy wtedy na siebie uwagę, nawet wymieniliśmy spojrzenia. Potem, gdy po ogłoszeniu wyników poszedłem zjeść do baru Dukat, Zosia do mnie podeszła i zapytała, czy przypadkiem nie zdawałem na zootechnikę. Od słowa do słowa okazało się, że będziemy razem studiować. Mało tego, wyszło na to, że będziemy wracać tym samym pociągiem. Ja jechałem do cioci do Sopotu, a Zosia do Stargardu Gdańskiego. Tak więc prosto z baru udaliśmy się na dworzec. Już wtedy coś między nami zaiskrzyło. Może nie tak dosłownie, ale na pewno zauroczyliśmy się sobą. Umówiliśmy się, że razem pojedziemy do Olsztyna. No i na studia przyjechaliśmy już jako para. Ale potem los was rozdzielił. Po tym, jak wyrzucono mnie ze studiów, najpierw wróciłem na Śląsk, a później poszedłem do szkoły teatralnej w Warszawie. Zochna z kolei wyjechała najpierw do Bydgoszczy, a potem do Gdańska. Żyliśmy na dwa miasta, regularnie się odwiedzając. Aż w końcu jej się pan oświadczył? Nie do końca. Byliśmy razem, a potem Zochna zaszła w ciążę. Stwierdziliśmy więc, że czas się pobrać. Czasy były trudne, więc nie wyprawialiśmy wielkiego wesela. Po ślubie ja w dalszym ciągu wynajmowałem pokój w Warszawie, a Zochna żyła u rodziców w Stargardzie. Obiecano mi, że za dobre wyniki w nauce dostanę mieszkanie, ale mijały kolejne miesiące i nic. W listopadzie 1978 r. urodził się nasz syn, a mnie mieszkanie przyznano w 1980 r. Dopiero wtedy moja żona z naszym dzieckiem przeprowadziła się do stolicy i zamieszkaliśmy razem. Jest pan nie tylko mężem i ojcem, ale też dziadkiem. Rozpieszcza pan wnuczęta? Jak każdy dziadek. Rodzice są od wychowywania i trzymania dyscypliny, a dziadkowie od rozpieszczania. Tak było, jest i będzie. W jednym z wywiadów wyznał pan, że pana najstarsza wnuczka ma zespół Downa. Trudno było wam zaakceptować tę diagnozę? Nie, ale musieliśmy poznać i zrozumieć tę chorobę. Ja miałem wcześniej styczność z chorymi dziećmi, ale nigdy nie przyszło mi do głowy, że może to dotknąć mojej rodziny. Byliśmy na to kompletnie nieprzygotowani. Musieliśmy się nauczyć, jak dotrzeć do naszej wnuczki, jak z nią żyć, jak uruchomić jej potencjał, jak dać jej szczęście. Trochę to trwało, ale najtrudniejsze już za nami. Bardzo się kochamy. Spędzamy ze sobą dużo czasu, chodzimy razem na grzyby, oglądamy bajki, integrujemy się. Widzimy, że Lenka czuje się przy nas bezpiecznie. A to jest najważniejsze. W Polsce wiele jest do zmiany, jeśli chodzi o podejście do osób z niepełnosprawnościami? Wszystko, zwłaszcza jeśli chodzi o kwestie zawodowe i integrację takich osób ze społeczeństwem. Ale nie ma co gadać, trzeba działać. Mój syn, moja synowa i bliskie im osoby założyli Stowarzyszenie "Sztuka włączania", którego celem jest edukacja, a także aktywizacja zawodowa i społeczna osób z niepełnosprawnościami. Jak tylko mogę, staram się im pomagać. Działamy na różnych frontach. Zresztą, nie tylko my. Chociażby to, co robi Przemek Kossakowski, zasługuje na duże uznanie. Myślę, że program "Down the Road" zrobił wiele dobrego, jeśli chodzi o podejście do osób z zespołem Downa. Ale to wciąż kropla w morzu potrzeb. Przede wszystkim kwestie prawne leżą. Konstytucja RP mówi, że wszyscy mają prawo do równego traktowania i nikt nie może być dyskryminowany z jakiejkolwiek przyczyny. W praktyce te zapisy nie działają. Gdyby nie wrażliwi ludzie dobrej woli, którym chce się zmieniać świat, byłoby kiepsko. Lata lecą, a osoby z zespołem Downa w dalszym ciągu zdane są głównie na siebie i swoich najbliższych. Myśli pan, że nadejdzie taki czas, kiedy zrezygnuje pan z grania i skupi się wyłącznie na prywatnym życiu? Kiedyś na pewno. Nie można pracować do końca swoich dni. Uwielbiam teatr, ale wyobrażam sobie życie bez niego. Wtedy poświęcę więcej czasu rodzinie, w jeszcze większym wymiarze zaopiekuję się Lenką. Na razie jednak na żadne zmiany się u mnie nie zanosi. Dopóki jestem w formie, a ludzie chcą mnie oglądać na scenie, będę pracował. Dziękujemy, że przeczytałaś/eś nasz artykuł do końca. W serwisie Plejada.pl każdego dnia piszemy o najważniejszych wydarzeniach show-biznesowych. Bądź na bieżąco! Obserwuj Plejadę w Wiadomościach Google. Odwiedź nas także na Facebooku , Instagramie , YouTubie oraz TikToku . Chcesz podzielić się ciekawym newsem lub zaproponować temat? Skontaktuj się z nami, pisząc maila na adres: [email protected] .
PREV NEWSAntoni Krolikowski ma nieciekawa przeszosc. Mowi o konsekwencjach swoich dziaan POMPONIK EXCLUSIVE
NEXT NEWSBorys Szyc zjad sernik "za 3 mln z". Na twarzy szybko pojawi sie wyraz cierpienia
Kim jest zona Zbigniewa Ziobry Przed laty robia kariere jako fotomodelka
W mediach jest gosno o Zbigniewie Ziobrze oraz jego zyciu prywatnym. Wiemy czym w przeszosci zajmowaa sie zona polityka.
By Julia MistarzPo jej celebryckich znajomosciach nie ma juz sladu. Rubik nie ma sobie jednak nic do zarzucenia
Agata Rubik w celebryckim swiecie pojawia sie dzieki swojemu mezowi. Kobieta szybko staa sie influencerka ktora obserwuja setki tysiecy osob. Wraz z popularnoscia do Agaty przyszy takze nowe znajomosci. Niestety jednak kobiecie bardzo trudno utrzymac je na duzsza mete. Dlaczego O tym sama opowiedziaa publicznie.
TYLKO NA PUDELKU Pela komentuje zdjecia Kaczorowskiej z Rogacewiczem "Pan Marcin to pewnie fajny facet skoro wpada do naszego domu"
Ostatnio tabloid opublikowa zdjecia Agnieszki Kaczorowskiej na spacerze z Marcinem Rogacewiczem. Zapytalismy Macieja Pele co sadzi o ich publikacji.
Nieslubny syn pozwa Rutkowskiego. Zada alimentow i milionow odszkodowania
Krzysztof Rutkowski ma kolejne problemy. Okazuje sie ze jego nieslubny syn domaga sie wyzszych alimentow. To jednak nie wszystko. Zada rowniez odszkodowania. Kwota jest niebotyczna.
By Zuzanna KwasekKate nagle zatrzymaa konwoj gdy zobaczya maa dziewczynke. Niesychane co od niej dostaa
Kate Middleton zachwycia fanow brytyjskiej monarchii na nowym nagraniu. Ksiezna nie baa sie wbiec na mokry trawnik by powitac zebranych na miejscu wielbicieli w tym maa dziewczynke. Z checia przyjea rowniez od niej... banana.
Antoni Krolikowski o aferach i skutkach nieprzemyslanych decyzji "Mam duzo wiecej problemow finansowych z tego wzgledu"
Antoni Krolikowski przyzna w najnowszym wywiadzie ze wciaz zmaga sie z konsekwencjami dawnych skandali. Nie ma jednak zamiaru rozprawiac o problemach z przeszosci. Obecnie skupia sie na rozwoju zawodowym i rodzinie.