entertainment
Tomasz Sianecki dostawa listy z grozbami. "Zaproponowano nam ochrone ale z niej nie skorzystalismy"
Miaem poczucie ze z ust Krzysztofa Daukszewicza pady sowa zupenie niepotrzebne w tym kontekscie. ... Widziaem ze ta sytuacja naprawde dotknea Piotra Jaconia. To nie byy udawane emocje. Liczyem jednak ze one opadna i wszystko wyjasnimy. Ale od tego czasu nie zamienilismy juz ani sowa. ... A jak sie czuem Bardzo zle. Nieporownywalnie gorzej niz wtedy gdy wyrzucono mnie z "Faktow" mowi Plejadzie Tomasz Sianecki. Dziennikarz wspomina najwazniejsze momenty z 20-letniej historii "Szka kontaktowego".
Tomasz Sianecki w rozmowie z Plejadą: Więcej takich artykułów znajdziesz na stronie głównej Onetu Michał Misiorek, Plejada.pl: Wielkimi krokami zbliża się 20-lecie "Szkła kontaktowego". Z tej okazji niedawno ukazała się pana książka "Szklane ukłony". Pamięta pan, o czym pan marzył i jak wyobrażał sobie swoją przyszłość, gdy to pan miał 20 lat? Tomasz Sianecki: To był rok 1980. Po tym, co wydarzyło się w sierpniu, jakaś nadzieja na zmiany w kraju się tliła. Ale żadnych planów na przyszłość nie miałem. Studiowałem prawo i wiedziałem, że nie chcę zostać prawnikiem. Jedyne, o czym myślałem, to żeby wyjechać na trzy miesiące za granicę, popracować tam, wrócić i kupić mieszkanie. Nie wyobrażałem sobie, że mógłbym żyć poza Polską. Natomiast tu nie dało się zarobić żadnych porządnych pieniędzy. Nie chciał pan zostać ani adwokatem, ani sędzią, ani prokuratorem? Jedyna aplikacja, która jakkolwiek mnie interesowała, to adwokacka. Nie byłem wybitnym studentem, najgorszym też nie, ale wiedziałem, że to mało prawdopodobne, że się na nią dostanę. Na roku było nas 300, a miejsc było 10 czy 12, z czego większość zarezerwowana dla dzieci adwokatów. Aplikacja prokuratorska w grę nie wchodziła, bo już wtedy wiadomo było, że to nie jest zawód dla przyzwoitego człowieka. Natomiast spokojnie dostałbym się na sędziowską. Tylko z nią wiązały się małe pieniądze. Mój kolega zdecydował się na ten krok i, żeby utrzymać rodzinę, musiał dorabiać jako dozorca w podwarszawskim ośrodku. A że i na tym za dużo nie zarabiał, to jeszcze zajął się wynajmowaniem pokoi na godziny, równocześnie przygotowując się do wykonywania zawodu sędziego. Ja tak funkcjonować nie chciałem. Mnie wtedy interesowała piłka nożna, spotkania towarzyskie i trochę polityka. Zresztą to były takie czasy, że wchodziła ona w życie nas wszystkich Nawet Krystyna Pawłowicz, z którą miał pan zajęcia, nie rozpaliła w panu prawniczej iskry? Nie. Aczkolwiek zawsze powtarzam, że ona była jakaś i umiała zainteresować studentów omawianymi tematami. Nie wszyscy to potrafili. Zajęcia, które prowadziła – jako asystentka, pani magister – były jednymi z ciekawszych na tych studiach. Miał pan okazję powiedzieć jej to osobiście? Nie, ale nie miałbym z tym problemu. Aczkolwiek podobno kiedyś dotarły do niej moje słowa i stwierdziła, że kompletnie mnie sobie nie przypomina, co oznacza, że musiałem być beznadziejnym studentem. To nieprawda. Świetny nie byłem, ale beznadziejny też nie. Potem poszedł pan na studia dziennikarskie. Szybko poczuł pan, że media to pana świat? W ogóle nie wyobrażałem sobie, że mógłbym zostać dziennikarzem. Wydawało mi, że do tego zawodu nadają się inni ludzie – inaczej patrzący na świat, inaczej go opisujący. Słowo honoru! To brzmi anegdotycznie, ale gdy na antenie Trójki, której namiętnie wtedy słuchałem, padła informacja, że materiał przygotował Sławomir Szczęśniak, czyli mój młodszy kolega z liceum, pomyślałem sobie, że skoro on może, to i ja dam radę. Że nie święci garnki lepią. I to ten moment zadecydował o tym, że postanowiłem poszukać pracy w radiu. Później, gdy idąc na spotkanie z Grzegorzem Miecugowem – ówczesnym kierownikiem redakcji "Zapraszamy do Trójki", zobaczyłem, że wysiada z eleganckiej łady 1500 S, utwierdziłem się w przekonaniu, że warto być dziennikarzem. Jeździłem wtedy poobijanym maluchem, więc samochód Miecugowa zrobił na mnie wrażenie. Potem okazało się, że pożyczył go od teścia, a nawet na malucha nie było go stać. Z czasem pracę w Trójce zaczął pan łączyć z pracą w TVP. Co pan poczuł, gdy oglądał pan wydanie "Teleexpressu", w którym miał pan zadebiutować na antenie jako osoba czytająca depesze, ale okazało się, że wycięto pana i zastąpiono kimś innym? To była tragedia! Wynajmowałem wtedy mieszkanie na Ursynowie. Cała klatka była ze sobą zaprzyjaźniona. Nie mieliśmy telefonów, więc gdy chciało się kogoś o coś zapytać, stukało się w kaloryfer, podnosiło słuchawkę od domofonu i rozmawiało. Każdy wiedział, że pojawię się w "Teleexpressie". Jeden sąsiad pożyczył mi koszulę, inny krawat. Marynarkę miałem swoją. Przed 17 zebraliśmy się wszyscy przed telewizorem w moim mieszkaniu. Usiedliśmy przy zmrożonej wódeczce i czekaliśmy na mój ekranowy debiut. I w którymś momencie okazało się, że mnie wycięto. Ktoś inny przeczytał moje depesze. To było straszne, wręcz nieludzkie . Nigdy w życiu bym czegoś takiego komuś nie zrobił. Jeśli uznałbym, że coś jest nieemitowalne, zawiadomiłbym wcześniej tę osobę. Potraktowano mnie jak kogoś najgorszego Wyobrażam sobie, jak moi sąsiedzi musieli się ze mnie śmiać, gdy ode mnie wyszli. Poczułem się, jakby ktoś uderzył mnie w twarz. Jak się potem dowiedziałem – twarz zbyt okrągłą do telewizji. Pomyślałem sobie wtedy, że nie chcę mieć nic wspólnego z telewizją – że nigdy w życiu nie będę tam pracował. A że w Trójce robiłem już sporo, wiedziałem, że nie zostanę na lodzie. Nie powiem, że byłem tam hołubiony, ale raczej nie martwiłem się o swoją pozycję. Stało się jednak inaczej. Z telewizją związany jest pan do dziś. Przez przypadek. Jakiś czas później zacząłem prowadzić program dla dzieci "Cojak", a potem to już jakoś poszło. Pamiętam, że gdy dołączyłem do redakcji "Faktów", Tomek Lis powiedział mi, że mam za miękki, nie do końca męski głos. Użył innych słów, ale nie będę ich cytował. Przez jakiś czas próbował mnie zmienić, ale się nie dałem. Podobno powiedział panu też, że w garniturze wygląda pan jak łach. Tomek Lis uważał, że każdy reporter "Faktów" powinien być zawsze przygotowany na to, że będzie miał wywiad z prezydentem. W związku z tym codziennie musieliśmy wyglądać jak spod igiełki. Nie do końca mi to pasowało. Ubierałem się w koszulę i marynarkę, a do tego dżinsy. Wydawało mi się, że to wystarczy. On kazał mi włożyć garnitur i założyć krawat. Gdy to zrobiłem, uznał, że wyglądam źle i pozwolił mi nosić się tak, jak chcę. Swoją drogą, wtedy, gdy wycięto mnie z "Teleexpressu", też miałem na sobie krawat. Może tak naprawdę to o niego chodziło? Jakim szefem był Tomasz Lis? To było 27 lat temu. Tomek był ostrym zawodnikiem i równie ostrym szefem. Miał jasną i przemyślaną od A do Z wizję tego, co chce pokazywać w "Faktach". Wiedział, czego chce. Czasami bywał sprawiedliwy, czasami nie. W pewnym momencie, gdy Tomek zaczął rosnąć w siłę, "Fakty" też zaczęły. A w związku z tym my, reporterzy – również. A Kamil Durczok jakim był przełożonym? Kamil już nie żyje. Swoje się nacierpiał, pewnie trochę sam się do tego przyczynił. Mogę jedynie powiedzieć, że nie nadawaliśmy na tych samych falach. I dlatego zwolnił pana z "Faktów"? Pewnie czasem zbyt mocno i zbyt publicznie dawałem mu odczuć, co o nim myślę. A byliśmy z kompletnie innych bajek. Choć gdy się poznaliśmy, jeszcze przed "Faktami", dobrze się dogadywaliśmy. Połączyła nas wtedy choroba jego i Marcina Pawłowskiego, z którym się przyjaźniłem. Ale potem, gdy został moim szefem, było już gorzej. Nie bał się pan, że rozstanie z "Faktami" będzie oznaczało rozstanie z TVN-em? Chyba tego samego dnia, gdy pożegnałem się z "Faktami", zostałem wezwany na spotkanie z Piotrem Walterem, który był wtedy moim szefem. Stwierdził, że i dla mnie, i dla Kamila, i dla "Faktów" to może nawet lepiej, że odchodzę. Jednocześnie zapewnił mnie o tym, że nie oznacza to mojego rozstania ze stacją. Tomasz Sianecki o początkach "Szkła kontaktowego": rokowania nie były najlepsze Już wtedy prowadził pan "Szkło kontaktowe". W książce "Szklane ukłony" napisał pan, że po tym, jak zaproponowano panu bycie gospodarzem tego programu, nie był pan najszczęśliwszym człowiekiem na świecie. Dlaczego? "Szkło kontaktowe" zaczynało się o 22, a to dla mnie bardzo późno. Jestem skowronkiem, a nie sową. Na studiach, gdy miałem uczyć się do egzaminu, wstawałem o czwartej rano. Siedzenie nad książkami w nocy w ogóle nie wchodziło w grę. Poza tym mieszkałem 25 km od siedziby TVN-u. Miało mi się urodzić dziecko, więc logistyczne pogodzenie tego wszystkiego wydawało mi się niezwykle trudne. Ale też nie ma się co oszukiwać, marzeniem wielu reporterów – nawet tych, którzy spełniają się w swojej pracy – jest to, by prowadzić swój program. Pomyślałem więc, że warto sprawdzić, co z tego "Szkła..." wyjdzie. Chociaż rokowania nie były najlepsze Nie pokładał pan dużych nadziei w tym programie? Dwóch gadających facetów, stolik i dwie szklanki wody. Umówmy się, że nie brzmi to jak przepis na telewizyjny hit. Nikt z nas nie zakładał wtedy, że to będzie tak długo trwać. No i nie jest to byle jaka egzystencja. Jesteśmy w czołówce najchętniej oglądanych i komentowanych programów. Odnieśliśmy sukces, ale faktem jest, że gdy "Szkło..." ruszało, nie byłem najszczęśliwszą osobą na świecie. Z drugiej strony jakoś specjalnie się przed tym nie broniłem. Jak dwie takie osoby, jak Adam Pieczyński i Grzegorz Miecugow, składają panu propozycję, trudno jest odmówić. Na czym pana zdaniem polega fenomen "Szkła kontaktowego"? Co sprawia, że nieprzerwanie od 20 lat ten program jest tak lubiany przez widzów? Razem z Grzegorzem stworzyliśmy taką teorię, że "Szkło kontaktowe" ma być czymś, co pomoże spuścić powietrze ze zdenerwowanych organizmów ludzkich. Że przez to, że mówimy o ważnych sprawach inaczej niż wszyscy, czyli z półuśmiechem, lekko ironicznie, dostarczamy ludziom informacji o tym, co się wydarzyło danego dnia, a jednocześnie pomagamy im wyciszyć się przed snem. Myślę, że udało nam się stworzyć narrację, która właściwa jest wszystkim, którzy występowali, występują i być może występować będą w "Szkle...". Mówimy spokojnie i bez zacietrzewiania się. Choć, oczywiście, emocje się zdarzają. Natomiast jeśli już kogoś wyśmiewamy, to nie za to, jak wygląda, tylko za to, co mówi i robi. Ne chodzimy z toporami, siekierami i maczetami. Z szacunkiem podchodzimy nawet do tych, którzy nas zdenerwują. Jest tylko jeden problem. Uważam, że za często pokazujemy osoby, które nie są warte pokazywania . Walczę z tym i wolałbym, żebyśmy tego nie robili, ale czasem to silniejsze ode mnie. Myśli pan, że Jarosław Kaczyński mocno przyczynił się do popularności waszego programu? Jestem o tym przekonany. Jarosław Kaczyński tym, że po wyborach samorządowych powiedział na antenie telewizji publicznej, że świat nie jest taki, jak pokazują w "Szkle kontaktowym", zapewnił nam dużą promocję na innych antenach. Później przyczynił się do niej też Ludwik Dorn swoimi "wykształciuchami". Wszystko to sprawiło, że nasz program stał się jeszcze bardziej znany, niż był wcześniej. Jarosław Kaczyński powiedział też, że "Szkło..." powinno zostać zlikwidowane, a jego widzowie wyeliminowani. To są straszne słowa. Nigdy nie powinny paść z niczyich ust. Nawet nie chcę ich analizować. Jarosław Kaczyński oskarżył nas również o to, że budujemy przemysł nienawiści. Pamiętam też sytuację, kiedy ktoś wysłał do nas SMS związany z "dorzynaniem watach", o którym wcześniej powiedział Sikorski. Ja twierdziłem, że nasz widz zrobił błąd ortograficzny w słowie wataha, gdyż napisał je przez "ch". Krzysztof Daukszewicz był innego zdania. I wyłącznie do tego ograniczyła się nasza dyskusja na ten temat. Do dorzynania się nie odnosiliśmy, bo było napisane poprawnie. Następnego dnia w Sejmie zrobiła się straszliwa awantura. Poseł PiS-u – Zbigniew Girzyński, pełen oburzenia powiedział, że w "Szkle kontaktowym" namawiamy do krwawej rozprawy. Zaatakował nas, chociaż nie miał ku temu podstaw. Dopiero gdy wszystko wyjaśniliśmy na antenie i przypomnieliśmy, jakie słowa padły z naszych ust, przeprosił nas. Chyba jako jedyny w historii. Oczywiście, zrobił to dyskretnie. Nie tak głośno, jak nas obrażał. W "Szklanych ukłonach" pisze pan, że po cytowanej przed chwilą wypowiedzi Kaczyńskiego, do waszej redakcji zaczęły przychodzić groźnie brzmiące listy. Co w nich było? Dość niefajne rzeczy dotyczące tego, co się stanie ze mną, z Miecugowem i naszymi rodzinami. Co tu dużo mówić – grożono nam nieprzyjemnymi konsekwencjami. Bał się pan o swoje życie? Nie. Jedyne, co wtedy ograniczyłem, to wyjścia z synem. Swojego wychodzenia nie ograniczyłem. Wprost przeciwnie. Chodziłem po mieście z otwartą przyłbicą. Pamiętam, że gdy szedłem na "Klątwę" do Teatru Powszechnego, znajomi poprosili mnie, żebym założył jakąś kominiarkę na twarz. Przed teatrem protestowali bowiem ludzie związani z prawicowymi środowiskami. Ale nie zrobiłem tego. Nie mam w zwyczaju się ukrywać. Zdaje się, że nie skorzystał pan nawet z ochrony. Prezes Mariusz Walter zaproponował mi i Grzegorzowi ochronę, ale z niej nie skorzystaliśmy. Nie braliśmy tego nawet pod uwagę. Jestem dziennikarzem i moja praca polega na tym, by mieć kontakt ze społeczeństwem. Nie chcę odgradzać się od ludzi. Tomasz Sianecki wspomina: podeszła do mnie pani i powiedziała, że nienawidzi mnie jak psa Nikt nigdy nie był wobec pana agresywny w bezpośrednim kontakcie, nie demonstrował niechęci wobec pana i "Szkła..."? Kiedyś pan, który przyszedł naprawić mi zmywarkę, wychodząc z mojego domu, powiedział, że wolałby, żebym nie prowadził "Szkła...". Innym razem, gdy byłem w knajpie niedaleko Pałacu Prezydenckiego, podeszła do mnie pani, która widocznie zmarzła podczas czuwania przy krzyżu smoleńskim. Chyba chciała się zagrzać. A może rozgrzać? Nie wiem. Nie widziałem, żeby coś piła. Ale powiedziała mi, że nienawidzi mnie jak psa . Trudno potraktować to jako coś niemiłego, ponieważ ja bardzo lubię psy. I to też jej przekazałem. Ale to są naprawdę pojedyncze przypadki. W porównaniu z tym, jak często spotkam się z oznakami sympatii, są to nic nieznaczące epizody Często ci, którym nie po drodze ze "Szkłem..." i TVN-em, dzwonią do was? To się zdarza. Natomiast dopóki ci ludzie trzymają się ustalonych przez nas reguł, czyli nie przeklinają, nie grożą i nie podnoszą głosu, to przez minutę mogą opowiedzieć o tym, co im na sercu leży. To jest przecież "Szkło kontaktowe", a więc i nasz telefon jest kontaktowy. Pamiętam, że kiedyś zadzwoniła do nas pani, która powiedziała, że jesteśmy jak szambo i brzydzi się obok nas przechodzić. Z jej ust padło wiele ostrych słów, ale nie używała wulgaryzmów, więc jej nie przerywałem. Na końcu dodała: "Ojej, przepraszam, to nie do was chciałam się dodzwonić. Miałam na myśli zupełnie inną stację". Nawet domyślam się jaką. Zdarza się, że widzowie o czymś opowiadają, a pan nie wie, jak wybrnąć z sytuacji? Oczywiście, że tak. Jeśli ktoś zaczyna przeklinać czy wyzywać innych, rozłączam go i tyle. To żaden problem. Natomiast co mogę zrobić, jeśli dzwoni do nas matka dziecka z niepełnosprawnością, mówi, że mąż ją zostawił i ma 1500 zł miesięcznie na utrzymanie siebie, dziecka i domu? Tak naprawdę nic. Gdybym ją spotkał, mógłbym ją przytulić i zaproponować pomoc, a tak mogę ją tylko wysłuchać. Wierzę w to, że jesteśmy pasem transmisyjnym między społeczeństwem a rządzącymi i że te głosy do polityków dotrą. I rzeczywiście docierają – w trakcie kampanii wyborczej. Wtedy pada wiele różnych deklaracji. Niestety, później przez następne trzy i pół roku niewiele się zmienia Pamiętam też, jak zadzwonił do nas człowiek, który wziął kredyt we frankach i nie był w stanie go spłacić. Tłumaczyłem mu, że może wystąpić do sądu i jest szansa, że wygra sprawę. On powiedział wtedy, żebym mu nie przerywał i nie próbował się rozłączać, bo inaczej popełni samobójstwo. Nie wiedziałem, czy żartuje, czy mówi to na serio. Jego głos brzmiał poważnie. Choć najprawdopodobniej nie chciał skończyć ze swoim życiem, tylko potraktował to jako pretekst do szantażu emocjonalnego. Ale nie mogłem mu przecież powiedzieć: "Trudno, niech się pan powiesi. Ja muszę realizować wcześniej ustalony scenariusz". Nasza rozmowa trwała długo. W końcu udało mi się go nakłonić do tego, by nie robił sobie krzywdy i się rozłączył. To nie ja odłożyłem słuchawkę, tylko on. To był trudny moment. Powiedział pan na antenie kiedyś coś, czego pan potem żałował? Tak. Chociaż sam nie wiem... Kiedyś powiedziałem o jednym z polityków, że jest chamem. Ale w sumie nim był. Potraktował naszą koleżankę Agatę Adamek jak cham. Ona do niego podeszła, żeby o coś go zapytać, a on się z niej śmiał i udawał, że rozmawia z kolegą i jej nie słyszy. Mogłem powiedzieć, że zachował się niekulturalnie, ale doszedłem do wniosku, że słowo cham lepiej odda to, co zrobił. No i, oczywiście, jest też masa błędów i przejęzyczeń, których wolałbym jednak nie popełnić. Jak tego z czerwoną podpaską? Na przykład! Aż mnie zmroziło, gdy zorientowałem się, że zamiast o czerwonych podwiązkach zakładanych na studniówki, powiedziałem o czerwonych podpaskach. Co ciekawe, Michał Kempa, który siedział obok mnie, nie zorientował się, że się tak niefortunnie przejęzyczyłem. Gdybym mógł cofnąć czas, na pewno bym tego nie zrobił. Z drugiej strony czasem warto się pomylić, bo to pokazuje nasze człowieczeństwo. Potem można pośmiać się nie tylko z innych, ale też z samego siebie. Tomasz Sianecki wraca do medialnej burzy z Daukszewiczem i Jaconiem: padły słowa zupełnie niepotrzebne w tym kontekście W swojej nowej książce sporo miejsca poświęca pan "najgorszemu dniu w pana zawodowym życiu", czyli temu, w którym Krzysztof Daukszewicz, zwracając się do Piotra Jaconia, niefortunnie zażartował. Gdy usłyszał pan słowa Daukszewicza i zobaczył minę Jaconia, od razu czuł pan, że to wywoła aferę, która urośnie do tak wielkich rozmiarów? Wówczas miałem poczucie, że z ust Krzysztofa padły słowa zupełnie niepotrzebne w tym kontekście. Gdyby jego pytanie skierowane było do Marty Kuligowskiej czy Krzysztofa Górlickiego, przeszłoby bez echa. Ewentualnie ktoś zwróciłby uwagę, że było ono dokładnie w konwencji tego, o czym przed chwilą rozmawialiśmy. O wszystkim zadecydowało to, że padło akurat na Piotra Jaconia. I to jego postawa w dużym stopniu zaważyła na ciągu dalszym tej historii "Natychmiast po programie poszliśmy z Krzysztofem do studia obok, by porozmawiać z Piotrem. Piotr przeprosin nie przyjął, był bardzo zasadniczy, rozgoryczony" – napisał pan w "Szklanych ukłonach". Był pan zdziwiony postawą Piotra Jaconia? Trochę tak. Ale widziałem, że ta sytuacja go naprawdę dotknęła. To nie były udawane emocje. Liczyłem jednak, że one opadną i wszystko wyjaśnimy. Ale od tego czasu nie zamieniliśmy już ani słowa. Jak pan w tym wszystkim się wtedy czuł? To nie z pana ust padł niefortunny żart, a oberwał pan rykoszetem i zaliczono pana do grona nietolerancyjnych dziadersów. Z moich ust też padły niepotrzebne słowa – o tym, że Piotr Jacoń był strasznie zasadniczy. Mogłem je sobie darować. Ale to wszystko trwało kilka sekund. Nie miałem czasu na to, by się głębiej nad tym zastanowić. A jak się czułem? Bardzo źle. Nieporównywalnie gorzej niż wtedy, gdy wyrzucono mnie z "Faktów". Liczył pan na to, że Krzysztof Daukszewicz zgodzi się na ograniczenie jego roli w programie do cotygodniowych felietonów i zostanie w "Szkle..."? Chyba zdawałem sobie sprawę z tego, że raczej odejdzie. A odejścia Artura Andrusa i Roberta Górskiego się pan spodziewał? Robert był z nami na początku "Szkła...", potem miał przerwę i wrócił stosunkowo niedługo przed tą sytuacją. On swoją decyzją mnie kompletnie nie zaskoczył. Co innego Artur Andrus. On mnie zaskoczył, a przede wszystkim zasmucił. Ma pan kontakt z Krzysztofem Daukszewiczem? Tak. Krzysztof potwierdził, że 25 stycznia pojawi się w Teatrze 6. Piętro na jubileuszu "Szkła kontaktowego". Mam nadzieję, że nic mu nie pokrzyżuje planów. Niestety, Artura Andrusa nie będzie, bo występuje w ten weekend w Szczecinie. Robert Górski też będzie? Nie wiem. Nie mamy kontaktu. Tomasz Sianecki o Katarzynie Kasi i Grzegorzu Markowskim: gdy dowiedziałem się, że odchodzą we dwójkę, byłem zaskoczony A Katarzyna Kasia i Grzegorz Markowski? Nie mam pojęcia. Na scenie na pewno ich nie będzie. A czy zasiądą na widowni? Trudno mi powiedzieć. Nie ja zajmowałem się wysyłaniem zaproszeń i sprzedażą biletów. Jak pan zareagował, gdy dowiedział się, że oboje przechodzą do TVP Info? O odejściu Kasi wiedziałem wcześniej. Nie tylko ja, ale też szefostwo stacji, które próbowało ją zatrzymać. Zapytałem ją, jaki format będzie prowadziła i czy opuści nas razem z kimś od nas. Powiedziała mi, że sama. Tak więc, gdy dowiedziałem się, że odchodzą we dwójkę, byłem zaskoczony. Natomiast jest we mnie wiele wdzięczności i szacunku dla władz TVN24, czyli Michała Samula i Kamila de Viriona, za to, że zgodzili się pożegnać Kasię i Grzegorza na "szklanych" zasadach. Ich ostatni program zrobiliśmy w trójkę. Do samego końca nic nie mówiliśmy, skąd ta zmiana. Dopiero pod koniec "Szkła..." Kasia i Grzegorz pożegnali się z widzami, nie mówiąc, dokąd przechodzą. Program był nadawany na żywo, więc mogły paść różne słowa. A mimo wszystko nasi szefowie nie mieli nic przeciwko. Panu nikt przejścia do TVP nie proponował? Nie. Natomiast mogę panu zdradzić w tajemnicy, że mój syn wystąpił w Telewizji Republika. Jak to?! Rok temu po maturach Telewizja Republika robiła sondę pod szkołą mojego syna. Zadano mu kilka pytań, a on na nie odpowiedział. W związku z tym w TVP nie, ale w Republice Sianecki się pojawił. Co prawda nikt go o imię i nazwisko nie zapytał, więc nie był podpisany i wystąpił jako anonimowy maturzysta. Ale faktem jest, że wystąpił. Tak że wie pan, moje macki sięgają daleko. "Kwiatki polskie" pan oglądał? Na samym początku podglądałem. I jak wrażenia? Każdy musi wyrobić sobie swoje zdanie. Nie będę wypowiadał się o innych programach. A o programie "W tyle wizji", który wcześniej był emitowany w TVP Info, albo o "Piachem w tryby" Republiki, ma pan coś do powiedzenia? Nie. Gdy ruszały, zobaczyłem, co to jest i z czym to się je. Ale nie należałem i wciąż nie należę do ich regularnych czy nawet średnio regularnych widzów. Natomiast to, że takie programy powstają, to jakiś argument świadczący o dość mocnej pozycji, jaką nasz program wywalczył sobie na rynku. Chyba tacy beznadziejni nie jesteśmy. Tomasz Sianecki wspomina Grzegorza Miecugowa: brakuje mi go Myśli pan, że Grzegorz Miecugow byłby dumny z tego, jak "Szkło kontaktowe" dziś wygląda i co udało wam się osiągnąć przez tych 20 lat? Oj, nie potrafię powiedzieć. Na pewno byłby dumny z tego, że regularnie spotykamy się z widzami w Teatrze 6. Piętro. To leżało w kręgu jego zainteresowań, a wydarzyło się tuż po jego śmierci. Mówi się, że są ludzie, po których pustki niczym nie sposób zapełnić. Grzegorz Miecugow do nich należy? Relacja łącząca mnie z Grzegorzem prawie od samego początku nie była wyłącznie zawodowa. Często spotykaliśmy się poza pracą, wyjeżdżaliśmy razem, również z naszymi rodzinami. Byliśmy naprawdę bardzo blisko. Oczywiście, nie dotyczy to ostatniego okresu przed jego śmiercią, kiedy oddaliliśmy się od siebie. Natomiast nie zadaję sobie dziś pytań, jak Grzegorz zachowałby się w tej czy innej sytuacji. Ale wyjeżdżając na narty czy przeglądając stare zdjęcia, często przypominam sobie sytuacje z nim związane. Brakuje mi go. Powiem panu szczerze, że od śmierci Grzegorza boję się zbliżać do ludzi. Dwaj moi najbliżsi przyjaciele z pracy, czyli Grzegorz i Marcin Pawłowski, już nie żyją. Odejście jednego i drugiego to były dla mnie dwa potężne ciosy O waszej przyjaźni mówiło się, że była szorstka. To prawda? Czy ja wiem? Chyba nie. Myśmy trochę wyolbrzymiali te konflikty między nami. Choć, oczywiście, nie spijaliśmy sobie z dziubków i pozwalaliśmy sobie na wiele złośliwości. Prędzej mówiliśmy do siebie "ty głąbie" niż "przyjacielu". Ale nie nazwałbym tego szorstką przyjaźnią. Aczkolwiek każdy miał coś, co go w drugim denerwowało. Grzesiek mógł zepsuć nasze zdjęcie, robiąc mi rogi na głowie, ja tego robić nie mogłem. Raz zrobiłem i skończyło się to karczemną awanturą. Przez trzy dni potem nie rozmawialiśmy. Ale później wracaliśmy do normalnych relacji. Tylko ten jeden jedyny, ostatni raz trwał trochę dłużej. O co wtedy poszło? To był grudzień. Mieliśmy nagrywać do puszki program na święta i sylwestra. Umówiliśmy się, że spotkamy się w tej sprawie we wtorek o 10.15 oraz w środę o 10. A przynajmniej ja to tak zapamiętałem. Okazało się, że jednak odwrotnie. No więc we wtorek przyszedłem 15 minut spóźniony do gabinetu Grzegorza. On się wydarł na mnie, ja na niego. Wyszedłem, trzaskając drzwiami. On wykrzyczał, że nie będę trzaskać jego drzwiami. Ja się nie odwróciłem. I tyle. Czyli poszło o głupotę. Ależ o nic nie poszło. Nie poróżniło nas nic poważnego. Potem przez kilka lat w ogóle ze sobą nie rozmawialiście? Mijaliście się na redakcyjnych korytarzach bez słowa? Tak. Jeśli jeden chciał drugiemu coś powiedzieć, robiliśmy to przez naszą producentkę Dominikę Sekielską. Jak w przedszkolu. Nie pomyślał pan, że warto wyciągnąć rękę i zakończyć ten absurdalny konflikt? Jak są dwa zakapiory, to żaden pierwszy ręki na zgodę nie wyciągnie. Natomiast wiedziałem, że kiedyś to się zakończy. Nie spodziewałem się, że w takich okolicznościach. Z tego, co napisał pan w "Szklanych ukłonach", wnioskuję, że przed śmiercią Grzegorza Miecugowa pogodziliście się. Kiedy Grzegorz wylądował w szpitalu i dowiedziałem się, że nie jest z nim dobrze, wysłałem do niego SMS. Napisałem, że mimo tego, co zaszło między nami, martwię się o jego stan zdrowia. On ciepło mi odpisał. Zacząłem naszą rozmowę od pytania o to, o czym pan marzył, mając 20 lat. Ciekaw jestem, o czym marzy pan dziś – w przededniu obchodów 20-lecia "Szkła kontaktowego". Marzę, żeby był już 26 stycznia. Żeby było po obchodach naszego 20-lecia. Gdyby ten jubileusz odbywał się wyłącznie w Teatrze 6. Piętro, aż tak bym się nie denerwował, ale on emitowany będzie też równolegle na antenie TVN24 – o 22.00, zamiast tradycyjnego "Szkła...". W związku z tym czuję na sobie dużą odpowiedzialność. Zaprosiliśmy artystów, którym trudno wytłumaczyć, że mogą mówić tylko przez cztery minuty. Wejdą na scenę i spędzą na niej osiem minut, tłumacząc, że nie mogli być tam krócej, bo publiczność świetnie reagowała. No a jeśli ktoś będzie występował za długo, to ktoś inny w ogóle nie wystąpi. Czas antenowy nie jest z gumy. Tak więc chciałbym, żeby już było po wszystkim. Zwłaszcza że 26 stycznia jesteśmy umówieni na świętowanie 20-lecia w redakcyjnym gronie. Prywatnie, już bez kamer. W związku z tym, że "Szkło..." robimy niemal codziennie, to okazji do spotkań w pełnym gronie praktycznie nie mamy. A 26 stycznia jest finał WOŚP-u, więc naszego programu nie będzie. Możemy więc spotkać się wszyscy razem. Jeśli chodzi o inne marzenia, to marzę o tym, żebyśmy trwali i się rozwijali. Myślę o nowych osobach, które mogłyby dołączyć do naszego zespołu. Zastanawiam się też, kto mógłby mnie zastąpić . Mam już swoje lata i w pewnym momencie przyjdzie pora na mnie. Nie każdy ma taką żywotność, jak Marek Przybylik, który wciąż zachowuje jasność i lotność umysłu, a dodatkowo – taką prezencję Ale rozumiem, że to odległe plany? Nie planuje pan rozstawać się ze "Szkłem..." w najbliższej przyszłości? Trzeba myśleć o wszystkim, ale na razie się rozwijamy, mamy też nowe twarze. Na przykład Aleksandrę Walczak i Jerzego Iwaszkiewicza dzieli aż 66 lat, mimo to oboje wyrastają z jednego, "szklanego" pnia. Widzowie chcą nas oglądać, a naśladowcom – z pełnym u-Siano-waniem – jeszcze sporo do nas brakuje. Dziękujemy, że przeczytałaś/eś nasz artykuł do końca. W serwisie Plejada.pl każdego dnia piszemy o najważniejszych wydarzeniach show-biznesowych. Bądź na bieżąco! Obserwuj Plejadę w Wiadomościach Google. Odwiedź nas także na Facebooku , Instagramie , YouTubie oraz TikToku . Chcesz podzielić się ciekawym newsem lub zaproponować temat? Skontaktuj się z nami, pisząc maila na adres: [email protected] .
PREV NEWSDoug Cockle peen entuzjazmu dla Ciri w Wiedzminie 4
NEXT NEWSRZADKI WIDOK Magorzata Ohme opublikowaa zdjecie z corka
Mandaryna wspomina rozwod z Wisniewskim "Dla artysty jest trudne ze raptem ktos inny w domu wystrzeli do gory"
Mandaryna wspomniaa zwiazek z Michaem Wisniewskim w rozmowie z Zurnalista ujawniajac kulisy ich relacji i rozwodu.
Znany tiktoker przezy szok u doradcy kredytowego. "Ja nie wiedziaem ze za kredyt sie paci"
Kacper Porebski podja decyzje o zakupie mieszkania i wybra sie do doradcy kredytowego. Nie spodziewa sie ze pozyczka pieniedzy bedzie go az tyle kosztowac.
Anita ze "Slubu od pierwszego wejrzenia" przesza zabieg. "Nie czekajcie az urosnie to dziadostwo szybko sie powieksza"
Anita Szydowska ze "Slubu od pierwszego wejrzenia" trafia do szpitala gdzie przesza operacje usuniecia guzka endometrialnego ktory z powodu bagatelizacji uros az dwukrotnie. Celebrytka zaapelowaa do kobiet.
Zona Owsiaka nie wytrzymaa po finale WOSP. Nie gryza sie w jezyk poruszenie na caa Polske
Za nami 33. Fina Wielkiej Orkiestry Swiatecznej Pomocy ktory znow zakonczy sie rekordowym wynikiem. W ostatnich tygodniach Jerzy Owsiak mierzy sie jednak z wieloma przykrosciami i problemami a krytyka jego dziaalnosci w tym roku przybraa zaskakujacy rozmiar. Ludzi wspierajacych akcje byo jednak wiecej co zapewne cieszy zaozyciela fundacji ale tez i wspierajaca go od lat zone. Niespodziewanie tuz po finale Lidia Niedzwiecka-Owsiak postanowia - niejako w imieniu meza - zabrac gos nie gryza sie przy tym w jezyk. Oto szczegoy.
Bya gwiazda "Klanu" a teraz spenia sie w zupenie innej branzy. Robi powazna kariere
Serial "Klan" emitowany jest na antenie TVP od 1997 roku. Przez ten czas na planie produkcji przewineo sie wielu aktorow. Czesc z nich oczywiscie zapada w pamieci widzow na duzej a czesc szybko odesza w zapomnienie. Do tej drugiej grupy nalezy chociazby Aleksandra Nizynska ktora obecnie wiedzie zycie z dala od bysku fleszy.
Znienacka Zamachowski zdradzi sekret Muskay. Wprost mowi o jej przypadosci
Gabriela Muskaa i Zbigniew Zamachowski od kilku lat tworza zwiazek. W przeszosci ich sciezki zawodowe sie przecinay ale niedawno po raz pierwszy mieli okazje wspopracowac jako para. Od trafienia filmu "Bazny" do dystrybucji mina miesiac ale aktor dopiero teraz wyjawi nieco wiecej na temat tego jak wygladaja jego relacje z ukochana poza zaciszem domowym.