Blogs
Home/entertainment/Jakub Zulczyk Podzia na dwie Polski jest krzywdzacy. Staram sie wystepowac przeciwko temu WYWIAD

entertainment

Jakub Zulczyk Podzia na dwie Polski jest krzywdzacy. Staram sie wystepowac przeciwko temu WYWIAD

Moje ksiazki sprzedaja sie na tyle dobrze a potem dochodza tez scenariusze i ekranizacje ze to wszystko razem chociaz nie jestem krezusem daje mi komfort nierobienia czegos na co nie mam ochoty. I to jest uwazam swietna sytuacja w zyciu za ktora jestem bardzo sobie wdzieczny mowi w rozmowie z Onetem Jakub Zulczyk. Ekranizacja jego "Wzgorza psow" od 8 stycznia na Netfliksie.

January 05, 2025 | entertainment

Paweł Piotrowicz: Podobno prace nad serialową adaptacją "Wzgórza psów" trwały wyjątkowo długo. Jakub Żulczyk: Development zaczął się, kiedy obejrzałem "Cichą noc" Piotrka Domalewskiego. Intuicja podpowiedziała mi, że moglibyśmy razem zrobić "Wzgórze psów" , bo on zrozumie, o czym jest ta historia, i poczuje, o co w tej książce, wtedy jeszcze dosyć świeżej, chodzi. Potem z sześć lat z tym projektem chodziliśmy, był trochę bezdomny. Sprawy zdecydowanie przyspieszyły, kiedy trafił do Izy Łopuch. Roztoczyła nad nim producencką opiekę i w efekcie jest to mój trzeci wspólny z nią projekt, po "Ślepnąc od świateł" i "Warszawiance", i nasz pierwszy wspólny w Netfliksie. W którym wiosną pojawiła się także serialowa "Informacja zwrotna" na podstawie twojej książki. Nigdy nie ukrywałeś, że to "Wzgórze psów" jest tą najbardziej osobistą, z racji tego, że opowiada — niedosłownie — o miejscu, z którego pochodzisz. W książce nazywa się Zybork. Z biegiem czasu coraz mniej mam zaufania do autorów, którzy bardzo intelektualnie i precyzyjnie tłumaczą, o co im chodziło, kiedy pisali książkę, i jaka za tym stała idea. Im dalej w las, tym bardziej widzę, że historie, które wymyślam, ich zaczyn bierze się z jakiegoś podświadomego miejsca. Być może takiego, z którego biorą się sny, bo mi się zakończenie "Wzgórza psów" najpierw po prostu przyśniło. Jak do końca czytałeś książkę i oglądałeś serial, to wiesz, że nie był to pewnie zbyt przyjemny sen, ale z jakiegoś powodu się pojawił. Masz pomysł, z jakiego? Nie wiem, z jakiego, nikt nie zna dobrze swojej podświadomości. Może być tak, że dla mnie samego ta książka czy serial są pewną mapą tego, co częściowo mam w głowie, ale tak naprawdę nie wiem, co to jest. Dlatego dla mnie odpowiedź na to najprostsze, najbardziej banalne pytanie, które najczęściej słyszę, "skąd pomysł?", jest najtrudniejsza. Może inni autorzy mają inaczej. Nie chcę za bardzo egzaltować, ale jest w tym coś metafizycznego, czego do końca nie rozumiem. We "Wzgórzu psów" działało to wyjątkowo silne, bo to książka, która ma swoje źródło w moim dzieciństwie i młodości, w pierwszych wspomnieniach. Oczywiście nie były to tak brutalne rzeczy, jakie opisuję w powieści. "Wzgórze psów" to rzeczywiście brutalna historia. Z traumą przeżytą w młodości — zabójstwem swojej dziewczyny — mierzy się jeden z głównych bohaterów, Mikołaj, pisarz z sukcesami na koncie i mnóstwem problemów w głowie. Wraca po latach do Zyborka, nie przypuszczając, z jakimi demonami przeszłości przyjdzie mu się zmierzyć. I jak bardzo bolą niezabliźnione rany. Trudno tu nie mieć skojarzeń z "Twin Peaks", które wzmacnia muzyka Daniela Blooma i Kuby Ziołka, chwilami bardzo bliska świata wykreowanego przez Angelo Badalamentiego na potrzeby tamtego serialu. "Twin Peaks" to dla mnie w kulturze podstawa wszystkiego i nawiązania do tego serialu we "Wzgórzu psów" są celowe. Oczywiście nie jeden do jednego, bo serial Lyncha ma swoje cechy dystynktywne, pierwsze dwie serie przynajmniej, bo trzecia, ta nowsza, to bardziej czysta awangarda filmowa, również swoją drogą genialna. W tych pierwszych jest coś, czego we "Wzgórzu..." nie ma, pewna zabawa z soap operą czy bardzo wyraźnymi konwencjami kina lat 50. czy telewizji z lat 70. Lynch po prostu zdarł właśnie pewną zasłonę konwencji i pozoru i powiedział: "Dobrze, zajrzyjmy w podświadomość, w pełni obnażoną". Być może dlatego ta zasłona jest taka kluczowa w tym serialu. To był być może najważniejszy gest artystyczny drugiej połowy XX w. Na mnie, jako bardzo młodą osobę, miało to ogromny wpływ, niemalże halucynogenny, więc trudno, żeby to we mnie nie zostało. Jako dziecko dużo czasu spędzałem sam ze sobą, wyobrażając sobie różne rzeczy. Na przykład własne filmy albo seriale dotykające tego, co mnie otacza, w tym serial, który dotyczy mojej rodzinnej miejscowości, trochę jak "Twin Peaks". Jako dziecko zastanawiałem się, czy może gdzieś w tym mazurskim lesie też znajduje wejście do czarnej chaty. Absolutnie więc nie da od tych tropów we "Wzgórzu psów" uciec. Nie narzucałem ich, pojawiły się samoczynnie w momencie, kiedy styl tej historii zaczął się klarować. I uważam, że świetnie na niego wpłynęły. Bo z jednej strony, owszem, to nie jest "Twin Peaks", a realistyczna opowieść, w której ludzie zachowują się prawdziwie, ale z drugiej, obok tego realizmu pojawia pewna baśniowość, wychodząca z podświadomości. Twoje powieści bardzo dobrze adaptują się na seriale, potwierdziła to też niedawna "Informacja zwrotna", ale mam wrażenie, że "Wzgórze psów", przez swoją wielowątkowość stanowiło tu szczególne wyzwanie. Zwłaszcza że, podobnie jak w "Śepnąc od świateł", jesteś współscenarzystą. Adaptowanie własnej książki mocno różni się od pisania scenariusza autorskiego? Zależy, pod jakim względem. W przypadku scenariusza oryginalnego nie opowiadasz tej samej historii po raz drugi. W adaptowanym opieram się na książce, zwłaszcza że sam ją napisałem i to jest mój świat, już dopowiedziany, moje postaci. Ta historia już istnieje i z jakiegoś powodu nie kupuje się praw do książki po to, aby wywrócić ją do góry nogami. Chce się ją zaadaptować, bo widzi się w niej coś wartego przeniesienia na ekran. Nie potrafię powiedzieć, co jest łatwiejsze, ale adaptowanie własnej książki jest trudne. Książka jest skończona, zamknięta, dokładnie w takim kształcie, w jakim się chciało, by była. Przy adaptacji trzeba ją jednak zdekonstruować i złożyć na nowo. Wydaje mi się, że każda adaptacja jest równie wymagająca. Wymaga pokory, pewnego samozaparcia, współpracy z innymi ludźmi. Dlatego pisarze rzadko to robią i ja to jak najbardziej rozumiem i szanuję. Jestem akurat takim autorem, który zrobił to dwa razy. Dlatego że zależy mi, by funkcjonować również jako scenarzysta. Gdybym nie sprawdził się w tej roli, na przykład w "Belfrze", nie dostawałbym propozycji adaptowania własnych książek. Urodziłeś się w Szczytnie, przez pierwsze lata życia mieszkałeś w pobliskich Zabielach, a potem w Nidzicy, natomiast liceum ukończyłeś w Olsztynie. Z którym z tych miejsc identyfikujesz się najbardziej? A może z żadnym? Trudno mi powiedzieć, skąd jestem. Dorastaliśmy w Zabielach, w mieszkaniu nauczycielskim, bo moja mama uczyła w szkole. Moi rodzice są z miejscowości Wielbark, również niedaleko Szczytna, i gdybym miał powiedzieć, skąd ja właściwie jestem, to z tego Wielbarku, gdzie u jednych i drugich dziadków spędziłem mnóstwo czasu. Wielbark to chyba po prostu moje rodzinne miasto, bo Zabiele są jakby w jego okręgu. Kiedy przenieśliśmy się do Nidzicy, miałem sześć czy siedem lat, a mój brat rok czy dwa. Rodzice do dzisiaj tam mieszkają. Ja również od niedawna mam w tamtej okolicy dom, w którym co prawda nie mieszkam na stałe, ale czasami przyjeżdżam z Warszawy. Mieszkałem w różnych innych miejscach — w Olsztynie, sześć lat w Krakowie, kiedy studiowałem na UJ, a teraz w Warszawie. Nie wiem, czy gdziekolwiek czuję jak u siebie. Chyba najbardziej w mojej głowie. Zybork można odbierać jako symbol polskiej prowincji, bo takich Zyborków jest w naszym kraju wiele — małych miasteczek i miejscowości, o których transformacja zapomniała, niekiedy rządzonych przez skorumpowane władze. Polska B w pigułce. Bardzo obce jest mi myślenie o Polsce A i Polsce B, to domena publicystów. I polityków. Publicyści wymyślają to, co politycy potem powtarzają. Podział na dwie Polski jest chyba dosyć krzywdzący i tak naprawdę staram się występować przeciwko temu. Nie mam natury aktywisty, nie jestem osobą mega zaangażowaną politycznie i nie mam takiej agendy, żeby w tym, co robię, wykładać jeden do jednego jakąś polityczną rację od początku do końca. Uważam, że moim zadaniem jest relatywizacja, czyli robota odwrotna. Owszem, mogę jako osoba, Jakub Żulczyk, mówić, co myślę o polityce, o świecie i tak dalej, pisać o tym na platformie X, jak mnie najdzie, i wzbudzać w ten sposób jakieś dyskusje. Kiedy piszę książkę, opisany w niej świat nie powinien być czarno-biały. Mam nadzieję, że oglądając "Wzgórze psów" do końca, widzi się złożoność tego świata, jego niejednoznaczność. To, że tam nic nie jest oczywiste i to, co wydawało nam się na początku, potem jest czymś innym. I wydaje mi się, że jeśli piszę o wykluczonych czy zapomnianych ludziach z Zyborka, których do dzisiaj możesz spotkać w Polsce, widać efekty uboczne tej transformacji. Pomimo że weszliśmy do Unii Europejskiej i dokonaliśmy ogromnego skoku cywilizacyjnego, wciąż te rany nie są do końca zagojone. A da się je w ogóle zabliźnić, zagoić? Czy to coś, na co niestety jesteśmy trochę skazani i będzie nam to towarzyszyło, bo jesteśmy takim a nie innym społeczeństwem? Nie mam pojęcia. Mam nadzieję, że każdy z nas może zabliźnić swoje własne rany, a jeśli chodzi o świadomość siebie, pewne poczucie empatii, to ludzkość przeżywa jakiś upgrade cywilizacyjno-społeczny, chociaż przychodzi to z wielkim trudem. Chciałbym wierzyć, że stajemy się lepsi. W socjoekonomiczne analizy bawić się nie będę, bo to znowu byłoby polityzowanie. Wykluczeni w twoich książkach są nie tylko ekonomicznie i społecznie, ale też kulturowo, jak w wydanej dopiero "Dawno temu w Warszawie", kontynuacji "Ślepnąc od świateł" . Tak, ale jeśli piszę o młodych ludziach LGBT, nie oznacza to, że idzie za tym polityczna agenda. Piszę, bo oni po prostu istnieją i stanowią część rzeczywistości, którą chcę odmalować, zrobić jej jakieś zdjęcie. I na tym zdjęciu ci ludzie też są, wchodzą w kadr. Bez nich ten obraz byłby niepełny. Zybork jest światem, który nie dzieje się w latach 90., ale wynika z lat 90., to jest jego podstawowa, immanentna cecha. Bez tych ludzi rzeczywistość byłaby niepełna, tak jak niepełny bez młodych ludzi LGBT czy osób queer byłby obraz współczesnego dużego miasta, Warszawy, jaką jest teraz, pijąc do mojej najnowszej książki. Nie chodzi o moje polityczne poglądy czy w ogóle moje nastawienie do tego, jak świat powinien wyglądać. Ja jakieś tam mam, ale to przede wszystkim chodzi o kadr, o to, co jest w zdjęciu. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że "Wzgórze psów" może być różnie odebrane. Serial z jednej strony wydaje mi się jest bardzo realistyczny, a z drugiej baśniowy, przerysowany. Burmistrzyni czy Kalt to postaci przerysowane, lekko właśnie lynchowskie, trochę dziwne w swoim zachowaniu i prezencji, co mi się akurat podoba, bo to bardzo działa na ekranie. Świat Zyborka jest nieco baśniowy, nieco zaczarowany, ale to nie jest bajka. Rzeczywistość nie jest pokazana jeden do jednego i nikt tu nie aspiruje, żeby być jakiś superrealistyczny. Nie do końca o to nam chodziło. Mikołaj mówi w serialu: "Polacy mają problem ze wszystkim". Ty w kilku wywiadach zwracałeś uwagę na to, że nie jesteśmy społeczeństwem solidarnym, przyznając, że zastanawiasz się, co się stało z naszym życiem społecznym, dlaczego ono tak wygląda i z jakiego powodu jesteśmy tak rozproszeni, mimo że czasem mamy momenty chwały, jaką była pomoc Ukrainie po wybuchu wojny czy każdego roku jest Wielka Orkiestra Świątecznej Pomocy. Czy my jesteśmy tak trochę przeklęci tym, jacy jesteśmy? Trochę głupio mi wchodzić w rolę mędrca opatrznościowego, który będzie mówił, że "Polska to jest taka, a Polacy to są tacy", bo jakby wszyscy ci ludzie, którzy tak lubią sobie nas pognębić, prędzej czy później się kompromitują. Żeby zrobić dobrą diagnozę naszego zbiorowego ducha narodowego, naszej zbiorowej podświadomości, trzeba się jednak intelektualnie napocić. Ja mogę wokół tego trochę poskakać, pisząc swoje, jednak jakby nie patrzeć w dużej mierze rozrywkowe książki, ale są poważniejsi ludzie do tego. Wydaje mi się, że Jarosław Marek Rymkiewicz był chyba najbliżej w swojej diagnozie, która mówi, że nasza zbiorowa kultura, podświadomość jest zbudowana na pragnieniu śmierci, kulcie krwi i krzyża. I może tak trochę jest, patrząc na to wszystko przez pryzmat naszej historii. Ale powtórzę, jestem tu intelektualnie za krótki w gaciach, więc nie wiem, czy interesuje cię moja chłopska domorosła analiza. Jak najbardziej. Na pewno jesteśmy społeczeństwem bardzo zmaltretowanym przez historię i różne toksyczne narracje, które ta historia wytworzyła, na przykład przez martyrologię narodową. Dobiło nas pół wieku komunizmu, w trakcie którego w ludziach zupełnie został zniszczony etos dobra wspólnego. Pod tym kątem zdemoralizowano trochę społeczeństwo, a że żyjemy wciąż w młodym i kruchym państwie, to państwo bardzo łatwo przerabiać, dekonstruować i ludzi bardzo łatwo dzielić. Co nas łączy, to wydaje mi się, że pewna krnąbrność i niezgoda na narzucanie nam czegokolwiek. Jesteśmy narodem, który potrafi w pewnym momencie powiedzieć: "No dobra, dość już tego wszystkiego". I to jest w nas super. I nawet za mojego życia to się stało, za co Polaków bardzo lubię. Jesteśmy gdzieś tam w tej swojej zbiorowości lekkimi wariatami, trochę straceńczymi, a kiedy źle wychodzi nam jakaś współpraca, czujemy się z czegoś ograbieni. Tak jakby kierował tym wszystkim jakiś fałszywy prorok. Czyli? Nie mam na myśli konkretnej postaci historycznej. Ja naprawdę lubię Polskę i bycie Polakiem i uważam, że ludzie nie doceniają, gdzie żyją. Oczywiście wielu wciąż ma u nas w kraju bardzo ciężko, ale nasza sytuacja jest naprawdę dobra w porównaniu do wielu innych miejsc na Ziemi. Polski paszport jest w pierwszej dziesiątce indeksu najbardziej wartościowych paszportów na świecie, jeśli chodzi o możliwość bezwizowego wjazdu do różnych krajów. A my wciąż nie doceniamy tego, co mamy, czym jesteśmy i gdzie jesteśmy. Dystansujesz się od roli "mędrca opatrznościowego", jak mówisz, ale pamiętam, że w ostatnich latach często zabierałeś głos w ważnych sprawach społeczno-politycznych, miałeś nawet proces o znieważenie prezydenta Andrzeja Dudy , ale sąd sprawę umorzył. Na pewno nie chciałem, żeby dalej rządził PiS. Kiedy na przykład sejm poprzedniej kadencji pracował nad ustawą "Stop LGBT", napisałeś, że to najobrzydliwszy czas w historii tego państwa, odkąd pamiętasz. Bo to było rzeczywiście obrzydliwe. Nie wiem, czy najobrzydliwsze, czasami trochę mnie porywa egzaltacja, ale trudno tak nie zareagować na nawoływanie do przemocy w stosunku do jakiejkolwiek konkretnej grupy ludzi. Jestem za bardzo szeroką wolnością słowa i tamta sprawa sądowa właśnie jej dotyczyła. Uważam, że tak naprawdę dopuścić do głosu i rozmawiać można naprawdę prawie z każdym. Nie mam absolutnie żadnych zapędów cenzorskich, że np. kiedy widzę ludzi, z którymi się nie zgadzam i którzy moim zdaniem gadają rzeczy niemądre, niesprawdzone albo niebezpieczne, nie mam takiego odruchu, że najchętniej, gdyby to ode mnie zależało, wykluczyłbym ich z przestrzeni publicznej. Natomiast nieprzekraczalną dla mnie czerwoną linią jest nawoływanie do przemocy albo implikowanie do wykluczenia jakiejś grupy tylko dlatego, że jest, jaka jest. Na to nigdy nie będzie mojej zgody. W tamtym przypadku chodziło akurat o ludzi LGBT i naprawdę parszywy pomysł ciągnięcia kampanii wyborczej na podsycaniu względem nich lęków. Politykom wszelkiej maści, nie tylko z naszego kraju, bardzo się opłaca dzielenie nas. I wszelkie narracje, które nas polaryzują, które mówią, że jakaś część ludzi ma większe prawo do czegoś niż druga część ludzi, jest bardziej moralna czy lepsza — jest w ich interesie. I ja tutaj nie stoję po żadnej stronie, nie mam na myśli konkretnej narracji politycznej, tylko próbuję opisać pewien mechanizm — za każdym razem, kiedy słyszy się coś takiego, trzeba wiedzieć, że ktoś na tym zbija kapitał. Wątpię, czy się da od tego w ogóle uciec. Obawiam się, że rozdrapywanie ran może się nigdy nie skończyć, bo ono się zwyczajnie będzie opłacać. Co jakiś czas dojdzie do jakiejś większej tragedii i nastąpi czas pewnego oczyszczenia, ale potem zacznie się to wszystko na nowo. Jedyna nadzieja, że my jako ludzie staniemy się trochę bardziej empatyczni, ludzcy i świadomi. Czyli masz mimo wszystko w sobie jakąś dozę optymizmu? Zawsze staram się być optymistą, chociaż zależy, o co pytasz. Czasy mamy bardzo niepokojące, sytuacje międzynarodową napiętą, więc w ludziach jest mnóstwo lęku. Z perspektywy twórcy mogę powiedzieć, że cyniczna, nihilistyczna narracja, która była bardzo modna w latach 90., nie za bardzo już działa w dzisiejszych czasach. I ludzie, nawet kiedy oglądają coś bardzo mrocznego, jak serial "Wzgórze psów", potrzebują odrobiny nadziei. W tej opowieści jest jej rzeczywiście bardzo niewiele, ale wydaje mi się, że nadal ona się tam tli, tylko jest trochę bardziej schowana. We wszystkich twoich książkach i scenariuszach wraca temat uzależnień i sam wielokrotnie otwarcie mówiłeś o swoich problemach z używkami, jesteś do tego wraz Juliuszem Strachotą autorem podkastu "Co ćpać po odwyku". Pomijając społeczny i kulturowy kontekst tych zagadnień, czy nie jest tak, że twoi bohaterowie, borykający się z tego rodzaju problemami, są z gruntu widzenia ciekawsi i bardziej skomplikowani, co daje też tobie, jako literatowi, dodatkowe paliwo? Nie wiem, bo nie myślę w ten sposób, że jak będę miał uzależnioną postać w książce albo w serialu, bo to będzie ciekawiej. We "Wzgórzu psów" uzależnienia Mikołaja też są jakimś tam tematem, chociaż nie najważniejszym. Większość autorów ma jakiś swój nadrzędny temat, do którego ciągle wracają. Dla przykładu u Stephena King obsesyjnie wraca metafikcja, a opowiadanie historii jest dla niego tematem samym w sobie, dlatego praktycznie w każdej powieści bohaterem jest pisarz, stanowiący jego alter ego. I nie wiem, może uzależnienia to jest akurat właśnie mój temat, do którego będę wracał — a może moim tematem jest coś odrobinę szerszego, czyli pewna niewola, brak kontroli, bycie uwięzionym. Czy pisanie stanowi dla ciebie pewną formę katharsis? Katharsis to bardzo mocne słowo, które moim zdaniem imputuje się do wyjątkowych, specyficznych sytuacji. Czy ja się oczyszczam przez pisanie? Nie wiem, czy to jest moja główna motywacja, bo jednak to też jest mój zawód, moja praca. Podchodzę do tego też na różnych poziomach, w tym na warsztatowym czy, w cudzysłowie, kompozytorskim. Jest to jednak pewien fach. Natomiast na pewno to, co robię, pozwala mi na lepszą komunikację, być może również z samym sobą. I też wiem, że kiedy wymyślam jakąś historię i piszę książkę, wyrażam rzeczy, których normalnie bym nie powiedział ani o nich nie pomyślał. Czy pisząc "Dawno temu w Warszawie", czułeś presję wywołaną wielkim sukcesem pierwszej książki? No pewnie, że tak, ale ja lubię wyzwania. Nie lubię robić rzeczy, których nie jestem pewien, albo które nie są właśnie jakimś wyzwaniem. Trochę też sam ukręciłem na siebie ten bicz. Bo teraz wszyscy czekają na ekranizację "Dawno temu w Warszawie" , co jest z bardzo miłe i fajne, ale ja kompletnie na razie nie mam w tej sprawie nic do powiedzenia, uprzedzając twoje ewentualne pytanie. Mimo że jesteś, jak sam powiedziałeś, autorem czytanym masowo. Jak na polskie warunki bez wątpienia tak jest. Czy sukces cię zaskoczył? Bo raczej trudno jest go zaplanować. Nie da się. Może to być co prawda jakiś twój fokus, starać się pisać takie książki, które wydaje ci się, że będą się świetnie sprzedawać, myśleć rynkowo o sobie i o swojej twórczości. Obecnie bardzo dużo jest takich osób na rynku wydawniczym. Tylko że to nie daje gwarancji sukcesu. Może totalnie nie wypalić, bo musisz mieć też jakiś magiczny składnik, który nie będzie czystą kalkulacją, czyli, innymi słowy, mieć w sobie ciekawego do powiedzenia. Natomiast ja tak nigdy tak nie myślałem i nigdy nie kalkulowałem. Te rzeczy przychodziły do mnie same. Wiesz, żyłem z pisania, odkąd pamiętam, ale kiedy wydawałem pierwsze książki, to było to pisanie do gazet i magazynów. Książki jakoś tam się sprzedawały, ale ja miałem felieton tu, felieton tam, robiłem jakieś zlecenia scenariuszowe, nie pod wszystkimi się zresztą podpisywałem. I tytułem, który zmienił całkowicie moje życie zawodowe, było "Ślepnąc od świateł", moja szósta książka. Kiedy zacząłem ją pisać, po prostu wiedziałem, że mam mocny materiał. Czułem to. Natomiast dzisiaj to już nawet nie jest życie z pisania czy z prac pisarskich, ale z praw autorskich. Moje książki sprzedają się na tyle dobrze, a potem dochodzą też scenariusze i ekranizacje, że to wszystko razem, chociaż nie jestem krezusem, daje mi komfort nierobienia czegoś, na co nie mam ochoty. I to jest, uważam, świetna sytuacja w życiu, za którą jestem bardzo sobie wdzięczny. Zdradzisz, nad czym teraz pracujesz? A może pora na chwilowy reset? O wszystkim opowiem w swoim czasie.

SOURCE : kultura
RELATED POSTS

LATEST INSIGHTS