Home/science/Tajemnica morderstwa Polaka w Tajlandii. Przed smiercia mia proroczy sen

science

Tajemnica morderstwa Polaka w Tajlandii. Przed smiercia mia proroczy sen

Stanisaw Gleb bez watpienia czu ze moze spotkac go cos strasznego. Otrzymywa telefony z pogrozkami miewa koszmary przedstawiajace jego wasna smierc a na koniec zacza nawet sugerowac rodzinie ze nie pozostao mu wiele czasu. Mimo to nie uciek z Tajlandii. Kto i dlaczego zamordowa cieszacego sie sympatia pracownika Biura Delegata Polskich Central Handlu Zagranicznego

September 26, 2024 | science

W 1966 r. w Bangkoku zastrzelono Stanisława Gleba — szefa Biura Delegata Polskich Central Handlu Zagranicznego Głównym podejrzanym w sprawie był jego współpracownik Wiktor Klimow (imię i nazwisko zmienione – red.) – przedstawiciel Polskich Linii Oceanicznych w Tajlandii. Aby zbadać jego podejrzaną działalność biznesową i potencjalny związek z morderstwem służby rozpoczęły tajne rozpracowanie podejrzanego, a sprawie nadano kryptonim "Mafia" W kolejnych latach podejrzenia o różnym charakterze piętrzyły się, ale brakowało twardych dowodów pozwalających na zatrzymanie Klimowa W latach siedemdziesiątych gdańska milicja otrzymała wysłany z Japonii anonim, z którego wynikało, że Klimow nielegalnie pobiera opłaty w portach i zgromadził fortunę na zagranicznym koncie Sam Klimow sugerował natomiast śledczym, że za zabójstwem może stać skazany na śmierć agent CIA Leszek Chróst. Sprawa do dziś pozostaje niewyjaśniona Więcej takich artykułów znajdziesz na stronie głównej Onetu Groźby We wrześniu 1966 r. oficer operacyjny polskiego kontrwywiadu major Remigiusz D. spotkał się z jednym ze swoich agentów w celu rozmowy na dość niecodzienny dla łowców szpiegów temat. Prawdopodobnie po raz pierwszy i jedyny w karierze, funkcjonariusz miał uzyskać od źródła informacje na temat brutalnego morderstwa. Ofiarą był pracujący w Azji Polak Stanisław Gleb. Agent prowadzony przez majora D. posługiwał się pseudonimem "Robert". Niedługo wcześniej wrócił ze służbowego wyjazdu do Bangkoku, gdzie poznał Gleba, który w Tajlandii zajmował stanowisko kierownika Biura Delegata Polskich Central Handlu Zagranicznego. Do zadań przedstawicielstwa należało prowadzenie działalności eksportowo-importowej i dbanie o interesy polskich przedsiębiorstw w regionie, z czym delegowany radził sobie znakomicie. Wykształcony, inteligentny i ambitny mężczyzna cieszył się szacunkiem i sympatią otoczenia – z małymi wyjątkami. Agent "Robert" zeznał oficerowi kontrwywiadu, że podczas jednej z wizyt w domu Stanisława Gleba był świadkiem rozmowy telefonicznej, która bardzo zaniepokoiła gospodarza. Niezidentyfikowany mężczyzna, używając języka angielskiego, groził w niej Polakowi śmiercią. Po odłożeniu słuchawki Gleb, z własnej inicjatywy, opowiedział "Robertowi" o swoich obawach. Zastrzegł jednak, że jego gość rozmowę musi utrzymać w tajemnicy – zarówno przed rodziną własną, jak i przed Glebami. "Robert" dowiedział się tamtego dnia, że nie był to pierwszy telefon z pogróżkami i że poprzednio w słuchawce słychać było ten sam głos — sądząc po akcencie nienależącym do osoby pochodzącej z Azji. Szantażysta nakazywał Glebowi opuścić Tajlandię i groził śmiercią w przypadku niewykonania tegoż polecenia. Wysłuchawszy niepokojących szczegółów, "Robert" zaczął zadawać logiczne w takiej sytuacji pytania – próbował dowiedzieć się, czy Gleb ma wrogów i czy któryś z nich mógłby życzyć mu śmierci. Cieszący się dużą sympatią mężczyzna nie był jednak w stanie wskazać żadnego podejrzanego. "Robert" zeznał jednakże oficerowi kontrwywiadu, że podczas rozmowy zapytał o zatarg, który Stanisław Gleb miał z przedstawicielem Polskich Linii Oceanicznych (PLO) w Bangkoku – Wiktorem Klimowem (imię i nazwisko zmienione – red.). Gleb potwierdził wówczas istnienie konfliktu, ale stwierdził, że nie był on na tyle poważny, by skutkować groźbami. Gdy jednak doszło do morderstwa – Klimow prędko stał się głównym obiektem zainteresowania śledczych. Pracę dostał, bo "tata miał znajomości". A potem ośmieszył służby. Kariera "Sokoła" to niesamowita historia Tragedia Podczas rozmowy z funkcjonariuszem kontrwywiadu, a następnie podczas oficjalnego przesłuchania, "Robert" zaznaczył, że słyszał, iż niedługo przed śmiercią zamordowany miał przerażający sen. Gleb widział w koszmarze, jak gryzie go jadowity wąż i czuł, jak umiera, jadąc autem do szpitala. Żona zamordowanego opowiedziała natomiast śledczym o przerażającej wymianie zdań, którą miała z mężem około miesiąca przed jego śmiercią. Podczas jazdy autem wyraziła chęć zrobienia sobie z nim oraz z córką wspólnej, rodzinnej fotografii, ale mężczyzna powiedział wówczas "już za późno". Zaniepokojona tą odpowiedzią małżonka usilnie próbowała dowiedzieć się, co miał na myśli, jednak nie uzyskała nawet jednego słowa wyjaśnienia. Ponadto kobieta zeznała, że niejednokrotnie odbierała w domu głuche telefony, którymi mąż był wyraźnie zaniepokojony. Mężczyzna nie komentował jednak owych incydentów i nie przedstawił żadnej teorii na ich temat. 4 sierpnia 1966 r. Glebowie udali się wraz z córką do kina na film "Parasolki z Cherbourga". Po seansie, około godziny 22.30, podjechali pod swój dom. Stanisław Gleb wysiadł wówczas z samochodu, aby otworzyć bramę i po chwili jego żona usłyszała dwa wystrzały. Spojrzawszy w kierunku bramy zauważyła, że mąż ma podniesione ręce i zasłania nimi twarz. Obok niego dostrzegła natomiast niewysokiego mężczyznę z ręką skierowaną w kierunku głowy ofiary. Chwilę później Stanisław Gleb osunął się na ziemię, a napastnik wsiadł na motocykl prowadzony przez drugiego mężczyznę i obaj błyskawicznie zniknęli w ciemności. Kobieta nakazała wówczas córce biec do domu i zadzwonić po pomoc. Sama podeszła do rannego męża. W ułamku sekundy stało się oczywiste, że jego stan jest ciężki – Stanisław Gleb żył, ale z jego ust i lewego ucha płynęła krew – jedna z kul trafiła go w głowę, drugi strzał napastnika był niecelny. Pomocy w przewiezieniu rannego do szpitala odmówił sąsiad, jednak wkrótce pojawił się gotowy do asysty taksówkarz. Następne minuty były niestety łudząco podobne do snu o wężu i próbie dojechania autem do szpitala – podczas jazdy żona Stanisława Gleba zauważyła, że serce męża nie bije, a w szpitalu zgon niespełna 46-letniego Polaka potwierdzili lekarze. Udaje mi się dotrzeć do jednej z ostatnich osób, które widziały Stanisława Gleba żywego. — Ja i mój mąż otrzymaliśmy tamtego dnia od państwa Glebów zaproszenie do kina, które przyjęliśmy. Po filmie odwieźli nas nawet do domu, a ja pamiętam, że nalegałam, by wraz z córką weszli na herbatę. Niestety było już późno, pojechali i wtedy miała miejsce ta tragedia – mówi mi Leokadia Graczyk (imię i nazwisko zmienione – red.), która wspólnie z małżonkiem pracowała w Biurze Delegata Polskich Central Handlu Zagranicznego, któremu szefował zabity. Czterech "atomowych szpiegów" u boku Oppenheimera. Jeden to syn polskich Żydów — Tej nocy obudziło nas walenie w drzwi. Gdy je otworzyłam, za progiem stał miejscowy, młody pracownik administracyjny naszego biura, który ze łzami w oczach zaczął krzyczeć do mnie w języku angielskim "mister Gleb is dead, mister Gleb is dead" ( ang. "pan Gleb nie żyje") – wspomina dziś Leokadia Graczyk. — Ubraliśmy się i pojechaliśmy z mężem do pani Glebowej i do jej córki. Ostatecznie przeprowadziliśmy się tam na jakiś czas, żeby pomóc, wesprzeć. Nie mieliśmy pojęcia, dlaczego pan Gleb został zabity, więc o własne życie baliśmy się i my, zwłaszcza w ich domu. To była duża posesja, pełno roślin, drzew – siedząc w środku, miałam myśli, że zaraz ktoś może łatwo z tych krzaków do nas strzelić. To była niby dzielnica willowa, ale proszę pamiętać, że nie wyglądało to tak jak u nas — na ulicy, na której mieszkali Glebowie, było dość ciemno, atmosfera była ponura — rodziło to naturalnie nasze obawy. Kim jest pan Klimow? Tajlandzcy policjanci oczywiście już w noc śmierci Stanisława Gleba zasypali jego żonę i niespełna czternastoletnią córkę pytaniami dotyczącymi potencjalnego motywu i sprawców, ale żadna z nich nie była w stanie pomóc. Małżonkę zmarłego śledczy przesłuchiwali jeszcze wielokrotnie przez resztę jej pobytu w Tajlandii. Bangkoccy funkcjonariusze bardzo prędko zaczęli zadawać pytania o wspomnianego już przedstawiciela PLO Wiktora Klimowa, z którym Gleb wszedł w konflikt. Co istotne, śledczy nie obrali tego kursu z inspiracji małżonki ofiary, a z inicjatywy własnej — najpewniej analizując informacje zebrane gdzie indziej. Wiadomo, że policja przesłuchiwała Tajów świadomych konfliktu pomiędzy mężczyznami i ci ewidentnie też kładli duży nacisk na rzeczony temat. Zanim mam zamiar spytać Leokadię Graczyk o tę osobę, moja rozmówczyni sama wymienia nazwisko "Klimow". — Któregoś razu przyszedł na rozmowę do pana Gleba, po której szef był bardzo, bardzo roztrzęsiony. Pamiętam, że nie umknęło to uwadze ani mojej, ani sekretarki zatrudnionej u nas w biurze. Klimow był człowiekiem wyjątkowo niesympatycznym, odpychającym, nie cieszył się naszym zaufaniem — wręcz przeciwnie. Szczerze mówiąc, sam jego wygląd wzbudzał niepokój. Miał wyjątkowo nieprzyjemną aparycję, na którą składało się wówczas między innymi zmasakrowane oko – wspomina Graczyk i dodaje: — Ogólnie kiepskie wrażenie pogarszał dodatkowo fakt, że nie mieliśmy pewności, skąd on właściwie jest — miał niepolsko brzmiące nazwisko i sądziliśmy, że przyjechał gdzieś ze Wschodu. Nazwisko mężczyzny zostało zmienione na potrzeby tego artykułu, jednak autentyczne tak samo wyraźnie wskazuje na niepolskie korzenie. Co ciekawe, w dokumentach Klimow wpisywał, że jest Polakiem, a tymczasem funkcjonariusze dotarli do informacji, że w rozmowach prywatnych temu przeczył. Mimo że jego pochodzenie nie ma znaczenia dla sprawy, warto zauważyć, że niejasna przeszłość Klimowa to jeden z bardzo wielu znajdujących się w jego życiorysie znaków zapytania. Dał się podejść jak dziecko. Prawdopodobnie nigdy nie wyjdzie na wolność Wojna w porcie Stanisław Gleb przyjechał do nazywanej wówczas przez wielu Polaków "Syjamem" Tajlandii cztery lata przed swoją tragiczną śmiercią — w 1962 r. Zajmował stanowisko delegata Polskich Central Handlu Zagranicznego, ale w początkowym okresie pobytu w Bangkoku reprezentował też interesy Polskich Linii Oceanicznych, które nie posiadały własnego przedstawicielstwa. W celu organizacji takowego rok później przybył do Tajlandii trzydziestotrzyletni Wiktor Klimow. W początkowym okresie współpraca mężczyzn układała się poprawnie — Klimow był wówczas w znacznym stopniu zależny od starszego kolegi. Gleb nie tylko odgrywał rolę nauczyciela i przewodnika, ale miał też dużo do powiedzenia w kwestii finansów. Stosunki zaczęły się pogarszać, gdy Klimow znalazł odpowiednie pomieszczenia biurowe, załatwił wszystkie formalności, otworzył pełnoprawne przedstawicielstwo PLO i zaczął w sposób arogancki podkreślać swoją (w rzeczywistości tylko częściową) niezależność. Jedno z poważniejszych nieporozumień pomiędzy mężczyznami dotyczyło możliwość załadunku na polskie statki towarów. Stanisław Gleb ewidentnie szedł na rękę tym, którzy prosili o czas i wyrozumiałość, natomiast Klimow w wielu sytuacjach kategorycznie odmawiał załadunku spóźnialskim. Taka odmowa miała też mieć miejsce w sytuacji, gdy Gleb chciał, za zgodą pełnego dobrej woli lokalnego sprzedawcy, wnieść na statek towary, za które ów sprzedawca nie otrzymał jeszcze od Polaków należnej zapłaty. Według świadków Klimow bywał bardzo nieprzyjemny, nie wywiązywał się z obietnic towarzyskich i zrażał do siebie ludzi. Stanisław Gleb rozumiał natomiast, że statki nie mogą wypływać z przesadnym opóźnieniem, ale jednocześnie, bazując na niemałym doświadczeniu, sądził, że elastyczność w biznesie jest wyjątkowo istotna. Mężczyzna był przekonany, że działania przedstawiciela PLO wyraźnie wpływają na pogorszenie stosunków z klientami i w konsekwencji dwukrotnie wysyłał do Polski pisma dotyczące niewłaściwej postawy Klimowa. Co nawet istotniejsze, Stanisław Gleb (i nie tylko on) podejrzewał Klimowa o oszustwa — zawyżanie kosztów przejazdów służbowych, a nawet uwzględnianie w wydatkach przedstawicielstwa PLO przyjęć dla klientów, które w rzeczywistości nigdy się nie odbyły. Wiele wskazuje też na to, że Gleb przechowywał w swoim sejfie także dowody istnienia innych nieprawidłowości i dokumenty zawierające nazwiska osób zamieszanych w proceder. – Pamiętam, że mąż wspominał mi, że Gleb ma problem z kimś z PLO, że ktoś robi lewe interesy, że ktoś tam kradnie. Wówczas nie znałam szczegółów, ale było wiadomo, że coś złego się tam dzieje. Prawdopodobnie tego dotyczyła też kłótnia pana Gleba z Klimowem, po której widziałam szefa bardzo roztrzęsionego – wspomina Leokadia Graczyk. Dwaj mężczyźni nie wrócili z wakacji do pracy w tajnej agencji. Tajemnicę ich zniknięcia pomogła rozwikłać zawartość skrytki bankowej Kryptonim "Mafia" Niecałe dwa miesiące po śmierci Stanisława Gleba wspomniany już oficer kontrwywiadu major Remigiusz D. sporządził tajne pismo będące początkiem sprawy o kryptonimie "Mafia". Jej celem było przyjrzenie się Wiktorowi Klimowi – a zwłaszcza ciekawemu wątkowi z okresu jego pracy w Bangkoku. Dokumenty znajdujące się w teczce kontrwywiadu, w połączeniu z informacjami zebranymi przez funkcjonariuszy Biura Śledczego wskazują bowiem na możliwość istnienia nieoficjalnych powiązań Klimowa z Praphasem Sivarą (imię i nazwisko zmienione — red.) — pracownikiem firmy agencyjnej "Arzedel", pomagającej reprezentować interesy PLO na terenie Tajlandii. Z dokumentów wynika, że Klimow nawiązał osobistą, pozasłużbową przyjaźń z Sivarą i faworyzował firmę "Arzedel", od której otrzymywał prezenty i która to świadczyła na jego rzecz rozmaite usługi. Mężczyznom było więc bardzo nie na rękę, gdy Stanisław Gleb podjął starania, by firmę "Arzedel" zastąpić inną, nową spółką o kapitale polsko-tajlandzkim. Rozmowy na ten temat prowadził w Bangkoku nawet wiceminister handlu zagranicznego Franciszek Modrzewski, ale, co ciekawe, na spotkanie z nim nie przybył Klimow, który tłumaczył się "brakiem czasu". Nietakt ten skutkował zresztą odwołaniem go ze stanowiska i nakazem powrotu do Polski. Decyzja ta podjęta została 7 sierpnia 1966 r., a więc zaledwie trzy dni po zabójstwie Stanisława Gleba. Aby zachować ciągłość działań przedstawicielstwa PLO, Klimow przed wyjazdem z Bangkoku zobowiązany był sprawnie załatwić wszelkie formalności potrzebne do uzyskania wizy dla następcy na stanowisku. Zajęło mu to o wiele dłużej, niż powinno, dzięki czemu pozostawał w Azji. Natomiast gdy w kwietniu 1967 r. wiza była gotowa – nagle Ministerstwo Spraw Zagranicznych Tajlandii ją cofnęło. Warto tu zauważyć, że w zarządzie mającej bliską relację z Klimowem firmy "Arzedel" najprawdopodobniej zasiadał syn premiera Tajlandii oraz córka i zięć wiceministra spraw wewnętrznych, który to jednocześnie zajmował stanowisko naczelnego dyrektora tajlandzkiej policji. Powstanie nowej firmy agencyjnej bez wątpienia doprowadziłoby do dużych strat "Arzedela", którego oficjalne zarobki prowizyjne od Polaków za rok 1965 wyniosły 90 tys. dol. – wówczas stanowiące kwotę znaczną dla takiego przedsiębiorstwa. Dodatkowo współpraca z Polakami dawała firmie możliwość stosowania popularnego w owych czasach zwyczaju pobierania prowizji od sztauerów, prowadzących załadunek i wyładunek w portach. Zdradził ich charakter pisma. Tak wpadli agenci CIA Powrót Mijały kolejne miesiące, nowy przedstawiciel PLO nadal nie posiadał wizy, a Klimow pozostawał w Bangkoku. W pewnym momencie funkcjonariusze polskiego kontrwywiadu zaczęli podejrzewać, że już nigdy nie wróci do Polski i zamierza zbiec na Zachód, jednak ostatecznie, jesienią 1967 r., podejrzany zjawił się nad Wisłą – wraz z 35 skrzyniami o łącznej wadze ponad tysiąca kilogramów. Na miejscu czekał już na niego oficer Biura Śledczego, który we współpracy z celnikiem sprawdził bagaże i zawartość skrzyń w poszukiwaniu przedmiotów istotnych dla sprawy. Poszukiwania okazały się jednak bezowocne. Przesłuchanie Klimowa także nie wniosło nic istotnego. Mężczyzna oczywiście nie powiedział ani jednego słowa, które działałoby na jego niekorzyść, przy czym mogło to wynikać albo z jego sprytu, albo z faktu, iż faktycznie był niewinny. Wydarzenia miały miejsce na terenie Azji, co z oczywistych przyczyn drastycznie ograniczało możliwości polskich śledczych. Nie pomagał również fakt, iż utrudnione były kontakty z funkcjonariuszami tajlandzkimi — Polska nie posiadała ambasady w tym kraju, a w momencie zabójstwa Gleba przedstawicielem Polski na owym terenie był de facto sam zamordowany. Mimo że po jakimś czasie przybył do Bangkoku jego następca — on także nie był w stanie wiele wskórać. Nie posiadając dowodów na winę Klimowa, jego tajskiego współpracownika Sivary i innych pracowników firmy "Arzedel", kontrwywiad zmuszony był zamknąć sprawę w 1968 r. – paręnaście miesięcy po morderstwie. Nie był to jednak koniec epopei Wiktora Klimowa, którego sprawa po oficjalnym jej zamknięciu ... stała się tylko ciekawsza. W latach siedemdziesiątych funkcjonariusze służb specjalnych wrócili do sprawy Klimowa na prośbę Ministerstwa Handlu Zagranicznego i Gospodarki Morskiej. Tym razem powód był jednak pozytywny. Ministerstwo planowało wysłać mężczyznę do Tokio, gdzie podobnie jak w Bangkoku reprezentować miał interesy PLO. Przełożeni Klimowa prosili służby o zaopiniowanie tej decyzji, a że nie było jednoznacznych dowodów na to, że jest przestępcą – mężczyzna wkrótce wyjechał do Japonii. Najpierw zmarł 20-letni Adam, chwilę później w ustach jego brata pojawiła się piana Donos z japońskiego portu Klimow już w latach sześćdziesiątych rozpoczął współpracę z polskim wywiadem, któremu miał przekazywać istotne informacje z pracy i podróży. Przed wyjazdem do Tokio odbyto z nim więc kolejną już rozmowę, prosząc o pomoc w pozyskaniu danych wpisujących się w zainteresowania służb specjalnych. Funkcjonariusze nie pokładali jednak w Klimowie dużych nadziei i intuicja ich nie zawiodła — podobnie jak wcześniej w Bangkoku, współpraca z Klimowem podczas jego pobytu w Tokio w latach 1975-1980 okazała się mało owocna. Niewykluczone, że mężczyzna był zbyt pochłonięty zajęciami, o których nie mógł i nie chciał opowiadać polskim oficerom. W 1979 r. do Komendy Wojewódzkiej Milicji Obywatelskiej w Gdańsku nadszedł list z dalekich stron — anonimową przesyłkę wysłano ze słynnego, japońskiego miasta portowego Kobe. Nadawca twierdził, że Wiktor Klimow "pod stołem" pobiera od lokalnych załadowców comiesięczną prowizję w wysokości (stanowiącego wówczas fortunę) tysiąca dolarów i że "posiada z tego tytułu oszczędności w wysokości około 50 tys. dol., zdeponowane w banku szwajcarskim". Na początku 1980 r., po pięciu latach pobytu, Klimow opuścił Kraj Kwitnącej Wiśni. Przełożonych poprosił o zgodę na odbycie podróży powrotnej przez Paryż, gdzie zamierzał kupić samochód marki Peugeot. Jego szefowie nie zaprotestowali, ale podczas powrotu do kraju Klimow zachowywał się inaczej, aniżeli oczekiwano od pracowników PLO — niejednokrotnie występował o przedłużenie urlopu we Francji, twierdząc m.in., że w kwestii zakupu auta wystąpiły komplikacje. Jego szefowie stracili w pewnym momencie cierpliwość i nie wyrazili zgody na kolejne przedłużenie, ale przedstawiciel PLO w Paryżu, który miał przekazać tę informację zainteresowanemu, nie wiedział nawet, jak się z nim skontaktować. Nikt nie miał pomysłu, gdzie szukać Klimowa, aż ten nagle objawił się około pół tysiąca kilometrów od Paryża — w Grenoble. List rosyjskiego szpiega do narzeczonej. Pisał o "okrutnej organizacji wywiadowczej" W końcu doczekano się jego powrotu do kraju. W dokumentach znaleźć można notatkę świadczącą o tym, że Klimow, poza nowym Peugeotem, wwiózł do Polski gotówkę i przedmioty, których wartość w ocenie funkcjonariuszy znacznie przekraczała oficjalne możliwości finansowe właściciela. A warto tu zauważyć, że mężczyzna miał przy sobie "zaledwie" 1770 dol., czyli wielokrotnie mniej niż rzekomo znajdowało się na szwajcarskim koncie, o którym informował anonim. Czy takowe konto istniało? Brak na to dowodów, natomiast funkcjonariusze zauważyli, że Klimow, zamiast przyjechać z Francji najkrótszą trasą przez Niemcy, wracał do Polski przez ... Szwajcarię. Warto też zauważyć, że ów rajd miał miejsce w okresie, w którym już i tak wiedział, że czekają go kłopoty za zbyt długi pobyt za granicą. Funkcjonariuszy zainteresowały też wcześniejsze etapy podróży Klimowa, który po opuszczeniu Japonii zatrzymał się na parę dni w Bangkoku. Można by usprawiedliwić ów postój sentymentem do znanego mu dobrze miasta, ale na tak spokojne spojrzenie na jego długi przystanek w Tajlandii nie pozwalają dalsze wydarzenia. W kwietniu 1980 r., czyli dosłownie chwilę po powrocie Klimowa z Tokio (i z Bangkoku), na północy Polski zjawił się obywatel Tajlandii Yuttana Sonthong (imię i nazwisko zmienione – red.). Zgodnie z ustaleniami funkcjonariuszy mężczyzna ten miał ścisłe powiązania z gangami przemycającymi narkotyki do Europy. Sonthong przebywając na polskim wybrzeżu, skontaktował się z ... Wiktorem Klimowem. Może były to niewinne rozmowy – Sonthong oficjalnie pracował jako sztauer w Bangkoku i podobno lubił odwiedzać polskie statki. Może miał do Polaków tyle sentymentu, co Klimow do Bangkoku? Szpieg Podejrzenia wobec Klimowa piętrzyły się – ustalenia funkcjonariuszy wskazywały, że mężczyzna może od dawna prowadzić działalność niezgodną z prawem. W toku rozpracowania ustalono nawet, że w 1960 r. przebywał w areszcie (brak informacji na temat powodu zatrzymania). Wciąż brakowało jednak twardych dowodów. Mimo że znaków zapytania było już wystarczająco, na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych funkcjonariusze do listy podejrzeń zmuszeni byli dopisać jeszcze jeden wątek. 22 czerwca 1979 r. w Warszawie aresztowany został Leszek Chróst – wicedyrektor departamentu w Ministerstwie Przemysłu Maszyn Ciężkich i Rolniczych. Mężczyzna ten w latach 1961-1965 mieszkał w Bangkoku i od 1962 r. zajmował stanowisko zastępcy Stanisława Gleba. W trakcie pobytu w Tajlandii Chróst widywał się z Klimowem – podobnie jak Gleb miał zresztą zastrzeżenia do przedstawianych przez niego rozliczeń dotyczących kosztów przejazdów służbowych. Leszek Chróst sam też miał jednak coś na sumieniu – w okresie pobytu w Tajlandii nawiązał bliską współpracę z CIA. Po powrocie do Polski, przez wiele lat, utrzymywał łączność z amerykańskim wywiadem – między innymi poprzez odbierane drogą radiową, zaszyfrowane depesze czy też poprzez listy z niewidoczną na pierwszy rzut oka treścią. Radzieccy szpiedzy w ONZ zatrzymani przez FBI. Historyczna operacja "Lemon Aid" Jeden z takich listów w 1979 r. przechwycony został przez polski kontrwywiad. Chrósta zatrzymano, a sąd w II instancji skazał go na karę śmierci. Mężczyzna został ułaskawiony (wyrok zmniejszono do 25 lat pozbawienia wolności) i w 1985 r. oddany w ręce Amerykanów w ramach wymiany na słynnym "moście szpiegów", czyli moście Glienicke pomiędzy Berlinem i Poczdamem. Amerykanie w zamian zwolnili wówczas m.in. odsiadującego w USA wyrok za działalność na rzecz polskiego wywiadu Mariana Zacharskiego. Chróst rozpoczął w Stanach Zjednoczonych nowe życie pod skrzydłami amerykańskich służb specjalnych i zapadł się pod ziemię. Nieco ponad trzydzieści lat później spotkałem się z nim w USA i nie omieszkałem spytać o Stanisława Gleba. Mój rozmówca istotnie popełniał przestępstwa – przekazywał obcej służbie specjalnej informacje na temat swoich przyjaciół (w tym funkcjonariuszy polskiego wywiadu i kontrwywiadu), ujawniał tajemnice polskiego wojska i zdradzał sekrety polskiego przemysłu. Nie podejrzewałem jednak, by mógł mieć coś wspólnego z morderstwem w Bangkoku, a sam Chróst także zaprzeczył. O tę zbrodnię nigdy nie podejrzewali go też funkcjonariusze prowadzący jego rozpracowanie – zwłaszcza że do tragedii doszło, gdy nie pracował już w Tajlandii. Inną opinię na ten temat miał natomiast ... Wiktor Klimow. "Wystarczający powód, by zabić" Leszek Chróst podczas przesłuchań w 1979 i 1980 r. zeznał śledczym, że jedną z osób, którymi interesowało się CIA był właśnie przedstawiciel PLO Wiktor Klimow. Funkcjonariusze postanowili więc porozmawiać z nim – zarówno po to, by uzyskać informacje na temat Chrósta, jak i naturalnie po to, by sprawdzić, w jaki sposób zachowa się potencjalnie także mający kontakt z CIA rozmówca. Śledczy ustalili zresztą, że z Japonii Klimow przywiózł szereg przedmiotów mogących służyć agentowi wywiadu (np. wysokiej jakości sprzęt fotograficzny). "W. Klimow na spotkanie przyszedł wyraźnie zaniepokojony i «spięty» [...]" — zanotował w raporcie major Andrzej D. — oficer polskiego kontrwywiadu specjalizujący się w tematyce CIA. Klimow początkowo nie wiedział, czego dokładnie dotyczyć będzie rozmowa i w ocenie funkcjonariusza uspokoił się, dopiero gdy okazało się, że śledczy zbierają informacje na temat pobytu jego znajomego Leszka Chrósta w Bangkoku, a więc okresu do 1965 r. (Stanisław Gleb zginął rok później). Major D. zanotował nawet, że Klimow uświadomiwszy sobie, czego dotyczyć będzie spotkanie "w odczuwalny sposób odprężył się, a nawet poweselał". Tajne dokumenty w kanapce: klasyczne szpiegostwo jeszcze długo będzie miało się dobrze Mężczyzna nie dostarczył istotnych informacji na temat Leszka Chrósta ani tym bardziej nie powiedział nic, co wskazywałoby na to, że on sam także prowadził dialog z CIA. Jest zresztą bardzo prawdopodobne, że nie miał nigdy styczności z amerykańskim wywiadem. Ciekawostkę stanowi natomiast fakt, iż mimo że major Andrzej D. świadomie nie poruszał podczas spotkania tematu śmierci Stanisława Gleba, rozmowa i tak w końcu skoncentrowała się na owej tragedii. Klimow stwierdził, że Gleb był człowiekiem "bardzo spostrzegawczym i wnikliwym" i w związku z powyższym mógł ujawnić "podejrzane działania Leszka Chrósta". Następnie powiedział, że w jego ocenie "stanowiło to wystarczające powody do spowodowania śmierci [...]". Mimo że Chróst faktycznie prowadził działalność szpiegowską wokół Stanisława Gleba (m.in. dostarczył CIA odcisk klucza do jego sejfu), wątpliwe było, że ten cokolwiek zauważył. A jeśli istotnie zauważył — trudno wyjaśnić, dlaczego nie zawiadomił kontrwywiadu przez rok od wyjazdu Chrósta i dlaczego bojący się dekonspiracji szpieg miałby dopiero po tak długim czasie zlecać zabójstwo. Trudno też uwierzyć, że Gleb szantażował przebywającego parę tysięcy kilometrów od Bangkoku Chrósta – zwłaszcza że prowadzenie dialogu na taką odległość nie było w tamtych czasach łatwe. Opinie znajomych wskazują dodatkowo na to, że Stanisław Gleb nie był człowiekiem, który posunąłby się do takich czynów. Czy Wiktor Klimow wykorzystał rozmowę z majorem Andrzejem D., aby rzucić podejrzenie na Leszka Chrósta i odwrócić uwagę śledczych od siebie? Jeśli tak – nie udało mu się. Nawet po wysłuchaniu teorii Klimowa żaden z funkcjonariuszy nie podejrzewał aresztowanego szpiega o zlecenie zabójstwa. Jeden z ławników w procesie Leszka Chrósta powiedział mi co prawda w 2016 r., że wątek zabójstwa był wspominany w trakcie trwania rozprawy, jednak nie pamiętał, czy miało to miejsce oficjalnie, czy zakulisowo (podczas przerw). Leszek Chróst oficjalnie nigdy nie był podejrzany o tę zbrodnię i bardzo wątpliwe, by miał z nią cokolwiek wspólnego. Czy coś wspólnego ze sprawą śmierci Stanisław Gleba miał natomiast główny podejrzany Wiktor Klimow? Funkcjonariusze nie zdołali ustalić, kto stoi za zabójstwem i istnieje możliwość, że nie był to przedstawiciel PLO. Rozmaite podejrzenia, które służby miały wobec niego, mogą być zaledwie wynikiem niefortunnych zbiegów okoliczności, jednak w jego życiorysie niewątpliwie znajduje się wiele znaków zapytania. Śledztwo w sprawie zabójstwa Stanisława Gleba było bardzo wielowątkowe – poza podejrzeniami kierowanymi wobec Klimowa, funkcjonariusze mieli jeszcze szereg innych teorii – m.in., że Stanisław Gleb chciał zapewnić Polsce zbyt silną pozycję na rynku szkła i tym samym naraził się właścicielom budowanej w Tajlandii fabryki. Przez cały czas stanowczo najwięcej uwagi poświęcano jednak wątkowi dotyczącemu Klimowa i jego bliskiego znajomego Praphasa Sivary z firmy "Arzedel". Ten ostatni był notabene jedyną osobą, która nie zjawiła się, by złożyć kondolencje żonie Stanisława Gleba. "Najlepszy szpieg, jakiego miał Zachód". Brytyjski pisarz poświęcił książkę Polakowi Szantaż trwał? O opinie na temat śledztwa i przemyślenia po latach pytam wspomnianą wcześniej Leokadię Graczyk, która wraz z małżonkiem pracowała w biurze kierowanym przez Stanisława Gleba: — Po powrocie do Polski z Bangkoku mój mąż został wezwany na przesłuchanie. Opowiedział, co pamięta i mimo że sprawa była tak poważna, to już nigdy się do nas nie zwrócono o pomoc – nikt nie chciał drugiej rozmowy, nikt nie wrócił z kolejnymi pytaniami. Sprawa, z naszej perspektywy, zupełnie ucichła. Miałam znajomą w PLO i muszę powiedzieć, że ku mojemu zdziwieniu, ona pracując tam, nie wiedziała nawet nic o Klimowie i tej całej sprawie. Moją rozmówczynię proszę, by przypomniała sobie, kogo o zlecenie morderstwa podejrzewała (nieżyjąca od 2022 r.) żona Stanisława Gleba. — Po powrocie z Azji widziałam się z panią Glebową tylko dwukrotnie — ostatni raz jeszcze wtedy, w latach sześćdziesiątych. Trudno mi więc powiedzieć, co sądziła po latach o tej sprawie. Natomiast pamiętam jedną, bardzo niepokojącą rzecz, z okresu niedługo po śmierci pana Gleba, jeszcze w Tajlandii. Jestem kobietą, mam swoją intuicję i miałam wrażenie, że biedną panią Glebową ktoś po śmierci męża jeszcze zastraszał. Oczywiście nie jestem w stanie stwierdzić tego z całą pewnością, ale w mojej opinii winny mógł wymusić na niej, by starała się odwrócić uwagę ludzi od faktycznego sprawcy. Pani Glebowa powiedziała nam bowiem, że w jej opinii śmierć męża mogła być zemstą za wypadek, w którym pan Gleb przed laty brał udział. Podobno podczas pobytu na placówce w innym kraju (w latach 50. Stanisław Gleb pracował w Afganistanie – red.) prosto pod koła wpadł mu pijany mężczyzna, który zginął na miejscu. Pani Glebowa powiedziała, że okazało się, że zabity był członkiem jakiejś bardzo bogatej, wpływowej rodziny, która poprzysięgła zemstę – śmierć za śmierć. Intuicja podpowiadała mi jednak wówczas, że ona mówi tak, bo musi. Mnie i męża bardzo męczyło to, że sprawa śmierci pana Gleba nigdy się nie wyjaśniła – on, jego żona i córka to byli naprawdę przemili, kulturalni, lubiani ludzie, a spotkała ich taka tragedia. Kto według mnie był sprawcą? Ja i mąż w domowym zaciszu zawsze rozmawialiśmy oczywiście o Wiktorze Klimowie. Ty lub Twoi bliscy dysponują informacjami na temat tej sprawy? Skontaktuj się, proszę z redakcją Onetu pod adresem: [email protected]

SOURCE : wiadomosci
RELATED POSTS

LATEST INSIGHTS