Home/science/Atomowa tajemnica III Rzeszy. Brawurowa akcja komandosow

science

Atomowa tajemnica III Rzeszy. Brawurowa akcja komandosow

Pokonali zamarznieta rzeke i strome zbocza wawozu. Weszli do strzezonej fabryki nie oddajac nawet strzau. Choc na dobra sprawe nie byli nawet wojskowymi zrealizowali jedna z najbardziej brawurowych misji caej wojny.

October 08, 2024 | science

Więcej podobnych tekstów znajdziesz na stronie głównej Onetu Joachim Rønneberg i Kasper Idland ledwie przecisnęli się przez wąski kanał z kablami elektrycznymi. Teraz byli już w fabrycznej sali. Nagle zobaczyli technika, który siedział przy biurku. Nie miał okularów, więc przez chwilę nawet nie dostrzegł, że wyrastają przed nim intruzi i mierzą doń z pistoletu. Pracownik na szczęście okazał się Norwegiem – w zakładach Norsk Hydro, pomimo okupacji, nadal większość personelu stanowili miejscowi. Intruzi powiedzieli technikowi, że jeśli będzie ich słuchać, nic mu się nie stanie – i nie kłamali. "Jesteśmy brytyjskimi żołnierzami" – dodał Rønneberg. To akurat nie była prawda – po prostu pracownik zakładów miał potem powiedzieć Niemcom, że sabotaż przeprowadzili właśnie Brytyjczycy. Przypadkowy "zakładnik" ostrzegł ich jeszcze życzliwie, że powinni uważać, bo pod którymś ze zbiorników doszło do wycieku żrącego ługu. Rønneberg i Idland musieli przystąpić do pracy ostrożnie – ale i bez zwłoki. Ułamki sekund od katastrofy? Cel mieli teraz na wyciągnięcie ręki. Gdyby porównać ten moment do filmowej sceny, zobaczylibyśmy dwóch bohaterów "Dział Nawarony", którzy właśnie przedostali się do serca twierdzy wroga i widzą dwie potężne lufy niemieckich dział, wymierzone w morze. Pozostaje "tylko" niepostrzeżenie podłożyć ładunki wybuchowe – i uciec. Rønneberg i Idland mieli przed sobą coś mniej spektakularnego niż działa: dwa rzędy cylindrów-elektrolizerów, w sumie 18 urządzeń wysokich na jakieś półtora metra, oplecionych kablami i inną aparaturą. Zaczęli do nich przytwierdzać materiały wybuchowe – półmetrowe, podłużne kawałki nitrocelulozy. Nagle rozległ się dźwięk tłuczonej szyby. Niemcy! – pomyślał Idland. Poderwał się, podniósł pistolet maszynowy i pociągnął za spust. Jego thompson się zaciął. Dotąd wszystko szło, jak trzeba. Teraz wydawało się, że ułamki sekund dzielą komandosów od katastrofy misji, która – jak uważali przełożeni – mogła zmienić bieg całej wojny. Atomowa tajemnica III Rzeszy Celem operacji "Gunnerside" było bowiem zniszczenie zapasów tzw. ciężkiej wody oraz sprzętu do jej produkcji. Alianci mieli poważne powody do przypuszczeń, że jest to niezbędny składnik niemieckiego programu skonstruowania bomby atomowej. Misterny plan całkowicie wyprowadził Niemców w pole. Hitler od razu połknął przynętę Przypomnijmy: to niemieccy naukowcy (Otto Hahn i Fritz Strassmann) jako pierwsi odkryli, że jądro uranu ulega rozszczepieniu pod wpływem bombardowania neutronami. Jeszcze przed wybuchem II wojny światowej fizycy i chemicy z paru różnych krajów zrozumieli wagę tego odkrycia: czyniło ono możliwym stworzenie nowej broni o nieznanej dotąd sile. Reszta tekstu pod materiałem wideo Hitlerowskie Niemcy też taką możliwość dostrzegły. Pozbyły się wprawdzie wielu naukowców, głównie żydowskiego pochodzenia – ale Rzesza wciąż miała do dyspozycji grupę zdolnych uczonych, gotowych taki projekt realizować (czego przykładem mógł być słynny Werner Heisenberg). Pierwszym etapem musiał być wszakże reaktor atomowy. W takim urządzeniu ciężka woda mogłaby pełnić rolę tzw. moderatora – czyli substancji służącej do spowalniania neutronów. Upraszczając: do kontroli nad reakcją rozszczepienia. Hiroszima, ósma szesnaście, koniec świata Ciężka woda, którą do własnych badań pozyskiwali Brytyjczycy i Francuzi, pochodziła z Norwegii. Fabryka tej substancji – jedyna w Europie – działała od początku lat 30. w Vemork. Była częścią olbrzymiego kompleksu, na który składała się przede wszystkim hydroelektrownia oraz fabryka nawozów sztucznych. Po wybuchu wojny, a zwłaszcza w obliczu hitlerowskiej inwazji na Danię i Norwegię, francuski wywiad zaczął przemycać z Vemork zapasy ciężkiej wody. 180 kg tej substancji zdmuchnięto Niemcom sprzed nosa, i to już w trakcie ich inwazji na Francję. Norwegia – a wraz z nią: fabryka w Vemork – dostała się jednak pod okupację. Alianci mogli wtedy tylko spekulować, jak bardzo wspomoże to nuklearne wysiłki Niemców. Mały oddział zamiast wielkiego nalotu Szczęście w nieszczęściu: wielu Norwegów, z królem Haakonem VII na czele, uszło z okupowanej ojczyzny do Anglii. Był wśród nich Leif Tronstad – człowiek, który przez poprzednie kilka lat był ważnym inżynierem w fabryce Norsk Hydro i brał udział w produkcji ciężkiej wody. Czy Tokio miało być następne? Jak Japonia uniknęła trzeciej bomby jądrowej Tronstad był też oficerem norweskiej armii – i zamierzał współpracować zarówno z brytyjskim SOE (Kierownictwo Operacji Specjalnych, wspierające ruchy oporu w okupowanej Europie), jak i z krajowym podziemiem. Miało ono swoją komórkę także w fabryce i dzięki temu Tronstad był na bieżąco informowany, co się tam dzieje. W 1942 r. Tronstad przedstawia Brytyjczykom pomysł storpedowania niemieckiej produkcji ciężkiej wody. Churchill wydaje zgodę. RAF myśli o nalocie, ale cel jest niezwykle trudno dostępny dla precyzyjnego ataku z powietrza. Z kolei masowe bombardowanie, jak twierdzą Norweg, może nie zniszczyć celu kryjącego się w potężnym betonowym gmachu. Przyniesie za to olbrzymie straty wśród okolicznej ludności cywilnej. Idealny scenariusz to dostać się po cichu do fabryki, wysadzić co trzeba, uciec. Wyjście jest tylko jedno: oddział specjalny. Komandosi w rodzinnych stronach Pierwsze podejście kończy się klęską – szybowce horsa, które transportują na miejsce grupę komandosów, rozbijają się przy lądowaniu. Ludzie, którzy uchodzą z życiem ze zderzenia, zostają wybici przez Niemców. Co gorsza: ci ostatni znajdują u niedoszłych sabotażystów mapy misji. O żadnym zaskoczeniu nie może już być mowy, bo hitlerowcy wiedzą, co stanowi cel. "Już przed tragedią pierwszej wyprawy, a zatem bez uczuciowego zaangażowania, postanowiliśmy, że fabryka ciężkiej wody musi zostać zniszczona. W czasie wojny trzeba się liczyć z ofiarami, jeśli zatem mieliśmy rację, decydując się na pierwszy rajd, to mamy prawdopodobnie rację, domagając się drugiego" – relacjonował jeden z wysokich oficerów brytyjskiego wywiadu. W tej następnej misji Tronstad chciał już wziąć udział osobiście. Zwierzchnicy wyperswadowali mu, że jest niezbędny – ale uznał, że stanie na głowie, by tym razem się powiodło. Znał fabrykę jak własną kieszeń, więc kolejni ochotnicy musieli się dokładnie zapoznać z planami kompleksu. Na czele oddziału miał stanąć 23-letni Joachim Rønneberg. W niektórych aspektach jego ludzie nadawali się do zadania świetnie. Pochodzili z tamtych stron i znali okolicę. Np. zastępca Rønneberga przed wojną pracował jako przewodnik górski, co miało się okazać bezcennym atutem. Z drugiej strony: tych paru mężczyzn nie było zawodowymi wojskowymi. SOE musiało im zafundować krótkie a intensywne szkolenie – nie tylko z podstaw, ale i z orientacji w terenie, wspinaczki, zasad dywersji, posługiwania się materiałami wybuchowymi itp. Najdziksza strefa zrzutu w północnej Europie Sześcioosobowy oddział Rønneberga wylądował na spadochronach 16 lutego – daleko od niemieckich posterunków, za to w "największym, najbardziej odosobnionym i najdzikszym obszarze górskim w północnej Europie", jak wspominał Knut Haukelid, jeden z uczestników tej wyprawy. Pod białymi kombinezonami mieli brytyjskie mundury. Oprócz tego m.in.: narty, prowiant, krótkofalówki i rzecz jasna materiały wybuchowe, przygotowane przez Tronstada. Zestawów było 18 – po jednym na każdy elektrolizer. Każdy z Norwegów miał też ampułkę z cyjankiem, której miał użyć, gdyby groziło mu schwytanie. Oddział na starcie przetrwał straszliwą burzę śnieżną. Spotkał się z czwórką Norwegów z oddziału rekonesansowego, który lądował na tym terenie jeszcze przed pechową misją szybowców. Poprzednicy byli wygłodzeni i słabi, trzeba ich było dosłownie dokarmiać. Jeden z ludzi wrócił ze zwiadu z wieściami: Niemcy zaminowali drogi prowadzące do fabryki. Na pobliskim moście wiszącym postawiono wartowników. Okolicę usiano posterunkami i stanowiskami karabinów maszynowych. Na właściwą misję Norwegowie wyruszyli 27 lutego. Nawet na tych, którzy znali okolicę, widok fabryki zrobił spore wrażenie: leżała nad głębokim wąwozem, "jak średniowieczny zamek", a na zboczu nad nią pięły się po trzystumetrowym zboczu kanały doprowadzające do niej wodę. Próba, której nikt by nie podjął Norwegowie rozbili obóz w niewidocznym miejscu. Potem podjęli morderczy wysiłek: podczas bezksiężycowej nocy, mimo wyjącego wiatru i padającego śniegu, zeszli w dół stromego wąwozu, pokonali zamarzniętą rzekę, a następnie wdrapali się po drugim zboczu wąwozu, jeszcze bardziej stromym. Tam akurat Niemcy nie wystawili straży – wyszli z racjonalnego skądinąd założenia, że nikt nie podjąłby próby dostania się do fabryki taką "drogą". A już na pewno nie przy takiej pogodzie. Stworzył bombę atomową. Trawiły go wyrzuty sumienia [FRAGMENT KSIĄŻKI] Komandosi zjedli trochę czekolady. Ruszyli z pozycji wyjściowych pół godziny po północy: przecięli nożycami łańcuch na bramie i przez nieużywany tor kolejowy weszli na teren fabryki. Podzielili się na dwie grupy. Jedna miała stanowić osłonę – zaczaiła się z odbezpieczoną bronią przy kwaterach Niemców. Druga miała wykonać właściwe zadanie. Wejście do sali elektrolizy było zamknięte. Rønneberg wiedział od Tronstada, że można się przecisnąć do środka przez wąziutki kanał z przewodami, więc on i Idland wybrali tę drogę. Po to zrobiliśmy ponad tysiąc mil? Byli już w środku, zakładali ładunki – i wtedy pękła wspomniana na wstępie szyba. To mógł być początek katastrofy tej misji. Ale broń Idlanda nie wypaliła – i całe szczęście. Bo przez okno próbowali się dostać nie Niemcy, ale reszta grupy, która nie mogła znaleźć innego wejścia. Wszyscy odetchnęli z ulgą – ale ledwie na moment, bo przecież strażnicy i tak mogli się pojawić w każdej chwili. Nie jest jasne (relacje są rozbieżne), czy zapalniki ustawiono na 30 sekund, czy na dwie minuty – ale Haukelid, który czekał na zewnątrz z peemem gotowym do strzału, wspominał, że wszystko to trwało nieskończenie długo. To, co usłyszał, niemal go zawiodło – wybuch był "zadziwiająco słaby, niewielki", zabrzmiał raczej jak stłumione łupnięcie. "Czy po to, żeby coś takiego nastąpiło, zrobiliśmy ponad tysiąc mil?" – wspominał. Amerykanie planowali zrzucić na Polskę deszcz bomb atomowych. Zniszczone miały być największe miasta Brak spektakularnej eksplozji zadziałał jednak na korzyść sabotażystów. Niemcy zrazu w ogóle nie wiedzieli, co się stało. Pojawił się jakiś pojedynczy wartownik, ale chyba wziął tajemniczy dźwięk za przypadkowy wybuch miny. Komandosi nie oddali ani jednego strzału. Nie ucierpiał też żaden z nich ani nikt z personelu fabryki – ku zadowoleniu Tronstada, któremu bardzo na tym zależało. Nim ogłoszono alarm, komandosi uszli tą samą drogą, którą się do zakładów dostali. Zagrali na nosie trzem tysiącom Niemców, których posłano za nimi w pościg. Część grupy przedostała się na nartach do Szwecji, część udała się do Oslo, a inni pozostali w regionie, by kontynuować działalność w ruchu oporu. Program, który poszedł na dno Wszystkie ładunki zadziałały: pół tony tak ważnej dla Niemców ciężkiej wody po prostu spłynęło do ścieków. Zdołali oni parę tygodni później postawić fabrykę na nogi, ale samo wznowienie produkcji trwało znacznie dłużej, bo był to proces wymagający ustabilizowania. Alianci kolejnym razem nie mieli już skrupułów – tym bardziej że kolejna równie chirurgiczna operacja nie wchodziła w grę. W listopadzie 1943 r. nad Vemork posłano amerykańskie ciężkie bombowce. Potężne naloty wyrządziły mniej szkód niż można by się spodziewać (tak jak przewidywał Tronstad), ale przekonały Niemców, że kolejne bombardowania są kwestią czasu. Niemcy uznali więc, że produkcję ciężkiej wody i jej zapasy trzeba przenieść. Rozmontowali instalacje, by posłać je wagonami do Rzeszy. Cały ten ładunek nie zdołał opuścić Norwegii. Gdy w lutym 1944 r. wypłynął na pokładzie promu na jezioro Tinn, pod stępką jednostki eksplodowała bomba podłożona przez norweski ruch oporu (maczał w tym palce Knut Haukelid). Prom poszedł na dno – i to tak głębokie, że żadnego ładunku nie dało się już zeń wydobyć. Tak czy inaczej wiele wskazuje na to, że w tamtym momencie hitlerowski program atomowy był już spisany na straty. Warto odnotować, że jeszcze na początku 1943 r. szefowie amerykańskiego projektu Manhattan mieli powody do obaw, że Niemcy zbudują bombę przed nimi. Za to już pod koniec tamtego roku dla Roberta Oppenheimera i jego współpracowników z Los Alamos było jasne, że Niemcy odpadły z tego wyścigu. Hitler znalazł inną Wunderwaffe – ale i ona nie mogła już odmienić losów wojny. "Niszczyciel światów" lękał się własnego dzieła Najlepiej zorganizowana akcja Joachim Rønneberg pozostał w norweskim ruchu oporu i do końca wojny brał jeszcze udział w szeregu akcji sabotażowych. Dostał najwyższe państwowe odznaczenie: Krzyż Wojenny, a także szereg innych orderów od państw alianckich. Leif Tronstad, spiritus movens całej tej brawurowej operacji, nie dożył końca wojny. Człowiek, któremu tak zależało na ochronie norweskich cywilów i infrastruktury, zginął podczas właśnie takiej misji (próbował zapobiec niszczeniu fabryk i elektrowni podczas wycofywania się Niemców z Norwegii). Nie sposób odpowiedzieć jednoznacznie na pytanie, do jakiego stopnia operacja "Gunnerside" – czyli właśnie uderzenie na fabrykę Hydro Norsk – sparaliżowała niemieckie koncepcje budowy broni nuklearnej. Ale nawet abstrahując od jej dalekosiężnego skutku, wypada uznać, że był to jeden z najbardziej imponujących aktów sabotażu podczas całej wojny. Możliwe zresztą, że największy komplement dla organizatorów i uczestników operacji "Gunnerside" wygłosił... Niemiec. Kiedy bowiem generał von Falkenhorst, dowódca kontyngentu okupacyjnego Wehrmachtu w Norwegii, zapoznał się z przebiegiem i skutkami misji Norwegów, powiedział: "Najlepiej zorganizowana akcja, jaką kiedykolwiek widziałem".

SOURCE : wiadomosci
RELATED POSTS

LATEST INSIGHTS