Blogs
Home/business/Dolarowy paradoks Donalda Trumpa

business

Dolarowy paradoks Donalda Trumpa

Rynek walutowy na wybor nowego prezydenta USA zareagowa zdecydowanym umocnieniem dolara. Lecz strategii America First sprzyjaby raczej dolar sabszy niz silniejszy.

November 26, 2024 | business

Świat finansów przeżywa swego rodzaju déjà vu. Podobnie jak jesienią 2016 r. Donald Trump szykuje się do wejścia do Białego Domu, a na dodatek republikanie odzyskali Senat i utrzymali kontrolę nad Izbą Reprezentantów. Osiem lat temu był to jednak większy szok dla establishmentu niż obecnie, niemniej jednak reakcje rynków finansowych były podobne. Końcówka roku 2016 przyniosła zdecydowane umocnienie dolara – kurs EUR/USD spadł wtedy z 1,10 do 1,0350, wyznaczając przy tym 14-letnie minimum i (jak się później okazało) cykliczny szczyt siły dolara. Teraz rynek walutowy zareagował spadkiem EUR/USD z ok. 1,12 (gdy pod koniec września rynek zaczął obstawiać wygraną Donalda Trumpa) do poziomu 1,0331 dwa tygodnie po wyborach. Zbieżność obu minimów jest zastanawiająca, ale raczej jest to kwestia przypadku. W okres pierwszego Trump trade wchodziliśmy po trwającym przez poprzednie osiem lat trendzie aprecjacji dolara, a sama reakcja na wynik wyborów była kulminacją tego zjawiska. Teraz żyjemy w świecie od dekady stojącym pod znakiem silnego dolara, którego moc osiągnęła swe dotychczasowe apogeum we wrześniu 2022 r. – w czasie najostrzejszej fazy kryzysu energetycznego w Europie. W reakcji na wynik wyborów w USA kurs EUR/USD osiągnął dwuletnie minimum i wybił się dołem z rysowanego przez ostatnie dwa lata trendu bocznego. Jeśli ten ruch zostanie potwierdzony, to na gruncie analizy technicznej będziemy mieli prawdo spodziewać się ataku na 20-letnie minima sprzed dwóch lat. Na wstępnie zaznaczmy, że Donald Trump w wersji z roku 2024 to nie to samo co Donald Trump z roku 2016. Także świat, gospodarka i geopolityka wyglądają zupełnie inaczej niż osiem lat temu. Wtedy mieliśmy „kryzys” taniej ropy naftowej, a teraz energia (zwłaszcza w Europie) wciąż jest bardzo droga. Wtedy była to gospodarka operująca przy niskiej inflacji cenowej, zerowych stopach procentowych i wciąż liżąca rany po serii kryzysów finansowych. Teraz inflację CPI ledwo co udało się stłumić, ale wciąż pozostaje ona zbyt wysoka w otoczeniu jeszcze względnie wysokich (ale już malejących) stóp procentowych. Wtedy głównym konkurentem Stanów Zjednoczonych były Chiny, a dziś toczą one „wojnę zastępczą” z Rosją. Za to trzy kwestie w agendzie Donalda Trumpa pozostały podobne. Pierwszą jest zapowiedź szeroko pojętej deregulacji gospodarki i walki z biurokracją. W pierwszej kadencji republikanina niewiele z tego wyszło. Ale wtedy nie miał na pokładzie Elona Muska i jego DOGE-a (czyli „departamentu wydajności państwa”). Inwestorzy liczą na poluzowanie regulacyjnych rygorów dla banków, firm naftowych czy producentów autonomicznych samochodów. Drżą za to akcjonariusze korporacji farmaceutycznych, za odchudzanie których wziąć ma się Robert F. Kennedy jr., zapalony krytyk elity sektora. Jeśli mimo wszelkich różnic historia miałaby się zrymować, to 2025 r. byłby raczej czasem osłabienia dolara, aniżeli jego umocnienia. Byłaby to także dobra informacja dla rynków wschodzących w ogólności i polskich aktywów w szczególności. Po drugie, Donald Trump ponownie szedł do wyborów z postulatami obniżenia podatków. Biznes dobrze pamięta, jak w pierwszej kadencji obniżył opodatkowanie korporacji (CIT) z 35 do 21 proc. Ale też po trzecie, Donald Trump nadal chce nakładać wysokie cła na towary importowane do USA. Ochotę do clenia ma nawet większą niż dawniej, gdyż zapowiada 60-procentowe cła na chiński import oraz 25-procentowe stawki na towary trafiające z Meksyku i Kanady. Z makroekonomicznego punktu widzenia program „America First” odbierany jest jako prowzrostowy i proinflacyjny. Deregulacja i obniżki podatków mają pobudzić wzrost gospodarczy kosztem i tak już monstrualnego (wynoszącego prawie 120 proc. PKB) długu publicznego i utrzymania mocno nadmiernych deficytów fiskalnych (rzędu 6 proc. PKB rocznie). Natomiast cła importowe zapewne doprowadzą do wzrostu cen w Stanach Zjednoczonych, czyli wyższej inflacji CPI. To wszystko może oznaczać, że Rezerwa Federalna nie będzie mogła ścinać stóp procentowych tak ostro, jak na to liczono jeszcze dwa miesiące temu. Rynek terminowy zredukował oczekiwania względem przyszłorocznych obniżek stopy funduszy federalnych o ok. 50 pkt baz. Mocno w górę (z 3,5 do 4,25 proc.) poszły też rentowności dwuletnich obligacji rządu USA. To wszystko w połączeniu ze słabością gospodarki strefy euro sprawiło, że dolar jest obecnie najmocniejszy od dwóch lat. W ubiegłym tygodniu indeks dolara wybił się górą z blisko dwuletniej konsolidacji i otworzył sobie drogę do ataku na 20-letnie maksimum z jesieni 2022 r. Problem jednak w tym, że agendzie „America first” bardziej przysłużyłby się dolar słabszy aniżeli mocny. Jeśli ekipa Donalda Trumpa faktycznie zamierza zredukować deficyt handlowy i sprowadzić produkcję z powrotem do USA, to polityce tej sprzyjałoby osłabienie dolara. W końcu to słabsza waluta zwiększa opłacalność eksportu kosztem wyższych cen płaconych przez krajowych konsumentów. Innym paradoksem jest to, że to przecież wysoka inflacja pogrzebała szanse na przedłużenie rządów Partii Demokratycznej. A teraz Amerykanie zagłosowali za silniejszą presją inflacyjną. W tym kontekście warto wspomnieć o jeszcze jednym czynniku. Inwestorzy chyba już trochę zapomnieli o tym, jak podczas swojej pierwszej kadencji prezydent Donald Trump bezpardonowo naciskał na przewodniczącego Rezerwy Federalnej, aby ten obniżał stopy procentowe. Tymczasem w latach 2017-18 Fed pod wodzą Jerome'a Powella podniósł stopę funduszy federalnych z przedziału 0,25-0,50 do 2,25-2,50 proc. I dopiero w 2019 r. zaczął je obniżać. Teraz bank centralny USA dopiero co rozpoczął cykl obniżek stóp, który ma być kontynuowany przez cały rok 2025 i część 2026. Zatem podobieństwa zakładu reflacyjnego sprzed ośmiu lat do obecnego Trump trade mogą się okazać niezbyt precyzyjne. Zresztą nawet analogia z lat 2016-17 nie jest specjalnie optymistyczna dla dolara. Wtedy wieloletnie dno na parze EUR/USD zostało ustanowione już na początku stycznia 2017 r. na poziomie 1,0342. Rok później kurs EUR/USD wynosił 1,25. Dopiero kolejne lata prezydentury Donalda Trumpa przyniosły umocnienie amerykańskiej waluty, które kumulowało się podczas covidowego krachu w marcu 2020 r. Jeśli mimo wszelkich różnic historia miałaby się zrymować, to 2025 r. byłby raczej czasem osłabienia dolara, aniżeli jego umocnienia. Byłaby to także dobra informacja dla rynków wschodzących w ogólności i polskich aktywów w szczególności. Wszakże podczas pierwszego roku urzędowania Donalda Trumpa kurs euro do złotego spadł z niemal 4,50 zł do niespełna 4,13 zł. Już nigdy później euro nie było tak tanie jak w rok po zaprzysiężeniu republikanina na 45. prezydenta Stanów Zjednoczonych. Na pierwsze miesiące pierwszej kadencji Donalda Trumpa przypadł także rajd w wykonaniu polskich akcji, w ramach którego WIG poszedł w górę o przeszło 40 proc. Jednak na tę analogię chyba nie warto stawiać większych pieniędzy. Wtedy GPW podnosiła się po długotrwałej bessie, a teraz zastanawiamy się, czy zakończyła już hossę.

SOURCE : pb
RELATED POSTS

LATEST INSIGHTS