Home/world/Witold Jurasz ujawnia tajemnice ubikacji w rosyjskim MSZ. Nie spodziewa sie kogo tam spotka

world

Witold Jurasz ujawnia tajemnice ubikacji w rosyjskim MSZ. Nie spodziewa sie kogo tam spotka

Lata mojej pracy w Moskwie przypady na swego rodzaju szczyt putinizmu. Moskwa niczym Nowy Jork nigdy nie spaa za to cay czas sie bawia. Ulice byy pene luksusowych samochodow. Tylko gdzies w tle gdzies w cieniu czaio sie cos zowrogiego. Czasami jak w czasie wojny w Gruzji to cos wychodzio na powierzchnie po to by sie nastepnie szybko schowac choc w tle cay czas pozostawao pisze dziennikarz Onetu Witold Jurasz w swojej ksiazce "Demony Rosji". Mowi tez o roli ubikacji w swiecie dyplomatow.

October 01, 2024 | world

Witold Jurasz był chargé d'affaires RP na Białorusi, a także dyplomatą w polskiej ambasadzie w Moskwie. Publikujemy fragment jego książki "Demony Rosji". To, co uderzało w rosyjskiej dyplomacji, to umiejętność wykorzystywania każdej, najmniejszej nawet okazji dla swoich celów. Uczestniczyłem kiedyś w konferencji Organizacji Współpracy Morza Czarnego, w której Polska ma status obserwatora. Państwa uczestniczące w konferencji reprezentowane były albo przez ministrów spraw zagranicznych, albo wiceministrów, a nieliczne przez ambasadorów. W naszym przypadku z Warszawy nie przyjechał nikt, a ambasador wysłał mnie. Rzecz jasna byłem zdecydowanie zbyt niski rangą, żeby w ogóle uczestniczyć w tej konferencji. Rosjanie oczywiście natychmiast to zauważyli i tak przestawili wizytówki oraz flagi na sali, że znalazłem się w pewnym momencie pomiędzy szefem rosyjskiej dyplomacji Siergiejem Ławrowem a ówczesnym ministrem spraw zagranicznych Turcji Abdullahem Güllem. Rzecz jasna chodziło o to, żeby niczyjej uwadze nie uszedł fakt, że Polska przysłała niskiego rangą dyplomatę i tym samym okazała lekceważenie pozostałym uczestnikom. Skoro już o przestawianiu flag mowa, to uczestniczyłem też w konferencji, która miała miejsce na krótko przed wojną rosyjsko-gruzińską. Gruzję reprezentował wiceminister spraw zagranicznych, który został usadzony na samym końcu stołu, a biorąc pod uwagę jego rangę, powinien był mieć zdecydowanie lepsze miejsce. Ostentacyjnie wziąłem więc wizytówkę z napisem Polska oraz polską flagę i usiadłem obok Gruzina. Witold Jurasz: Ukraina jest brutalna w realizacji swoich interesów. Oto siedem kroków do naprawy naszych stosunków z Kijowem [ANALIZA] Rola ubikacji w świecie dyplomatów Jednym z zabawniejszych epizodów, które pamiętam z licznych spotkań w MSZ Rosji, była wizyta w ubikacji. Ubikacje to swoją drogą miejsca bardzo istotne w świecie dyplomacji. Jedną z podstawowych zasad jest, że gdy towarzyszy się w delegacji zagranicznej na przykład prezydentowi, należy zawsze korzystać dokładnie w tej chwili, w której potrzebę taką poczuje prezydent. Nie dlatego, że wspólne korzystanie z ubikacji zbliża ludzi, ale dlatego, że później może nie być okazji. Jeden z szefów protokołu dyplomatycznego opowiedział mi następującą historię. Przed jednym ze szczytów NATO ów doświadczony dyplomata zarządził wymarsz do toalety. Prezydent odparł, że nie ma takiej potrzeby. Doświadczony szef protokołu wytłumaczył mu, że gdy zaczną się obrady, może przez kilka godzin nie mieć możliwości wyjścia z sali, a poza tym zapewnia, że warto. Zaintrygowany prezydent udał się do WC, gdzie odkrył, że równie doświadczonych szefów protokołu mają również prezydenci Stanów Zjednoczonych, Francji, Turcji oraz premier Wielkiej Brytanii. Mój ojciec z kolei opowiadał mi, że jako młody dyplomata w Stanach Zjednoczonych w ubikacji Senatu poznał ówczesnego wiceprezydenta USA. Dziś byłoby to pewnie niemożliwe, gdyż nawet przy tej okazji wiceprezydentowi towarzyszyłaby liczna grupa oficerów ochrony. Do WC warto chodzić również w celach towarzysko-politycznych. W moim przypadku w ubikacji spotkałem pierwszego zastępcę ministra spraw zagranicznych Rosji. Nieco zaskoczony, że wiceminister korzysta z tej samej ubikacji co wszyscy inni (w polskim MSZ są osobne ubikacje dla co ważniejszych urzędników), powiedziałem mu dzień dobry, na co kojarzący, kim jestem, wiceminister odparł, że nie poda mi ręki, ale wcale nie dlatego, że zamierzamy na naszym terytorium zbudować instalację tarczy antyrakietowej. Zobacz także: Tajemnice Łukaszenki. "Zareagował kpiącym spojrzeniem. Wtedy przeszły mnie ciarki" Jednym z najważniejszych dyrektorów, a zarazem członkiem tak zwanego kolegium MSZ Rosji był dyrektor Departamentu Planowania Polityki Zagranicznej. W jego przypadku nawet trik z Grupą Wyszehradzką nie działał. Mimo to, biorąc pod uwagę fakt, że uchodził on za twórcę pomysłu planu Miedwiediewa, chciałem się z nim koniecznie spotkać. Pewnego dnia udało mi się do niego dodzwonić. Zapytany o rangę, odpowiedziałem, że jestem pierwszym sekretarzem. W odpowiedzi usłyszałem, że jestem zbyt niski rangą, by się ze mną spotykać, przy czym mój rozmówca zapewnił mnie, że z przyjemnością przyjmie mojego ambasadora. Na takie dictum odpowiedziałem, że oczywiście wiem, że byłoby czymś wyjątkowym, gdybym został przyjęty, ale postanowiłem spróbować szczęścia, bo jako młody dyplomata miałbym okazję dużo się nauczyć, a jak mawiał "wielikij Lenin": "Trzeba się uczyć, uczyć i jeszcze raz uczyć". Wyraźnie rozbawiony dyrektor spytał, czy dyplomaci państw NATO wiedzą, kim był "wielki Lenin". Odpowiedziałem, że oczywiście tak, ale że właściwe pytanie brzmi, czy pan dyrektor dwadzieścia pięć lat po rozwiązaniu ZSRR jeszcze pamięta, kim był wódz światowego proletariatu. W odpowiedzi usłyszałem: "Czwartek, godzina 16.00" i dźwięk odkładanej słuchawki. [REKLAMA] Książkę Witolda Jurasza "Demony Rosji" możesz kupić tutaj! Dyplomatyczna sztuczka Sztuczką, którą bardzo często stosowałem w kontaktach z Rosjanami, było wspominanie mimochodem, że mój ojciec był ambasadorem. W bardzo w tym aspekcie konserwatywnym rosyjskim MSZ, gdzie kariera dyplomatyczna jest często tradycją rodzinną, otwierało mi to bardzo wiele drzwi. Wiele lat temu ojciec powiedział mi, że dyplomaci wszędzie na świecie dzielą się na ambasadorów i na całą resztę. Tak faktycznie nadal jest. Na przyjęciach dyplomatycznych ambasadorowie tworzą własne, zamknięte w zasadzie kółka, do których z rzadka dopraszani są młodsi dyplomaci. Jedną ze świętych zasad jest, że jeśli już zostanie się doproszonym, należy dać po kilku minutach do zrozumienia, że nie chce się przeszkadzać. Zawsze otrzymuje się wówczas sygnał, by pozostać w kółku, ale okazanie tego, że rozumie się różnicę pomiędzy swoim statusem a statusem ambasadorów, powoduje, że przy kolejnej okazji jest się ponownie zaproszonym albo przedstawionym komuś interesującemu. Zobacz także: Tajemnica Dmitrija Miedwiediewa. Fragment książki "Wataha Putina" W pewnym momencie zauważyłem, że w przypadku Rosjan (ale też i na przykład Brytyjczyków) nienachalnie rzucona anegdota z życia ojca powodowała, że zmieniał się sposób traktowania mnie. Nie byłem już średniej rangi dyplomatą, lecz raczej synem kolegi po fachu. Uczciwie muszę dodać, że trik ten raz został opacznie zrozumiany. Jeden z rosyjskich dyplomatów, choć w jego wypadku dyplomacja była zapewne jedynie przykrywką dla właściwej profesji, zaczął mnie brać pod włos, rzucając uwagi, że skoro mój ojciec był dyplomatą za czasów PRL, to na pewno rozumiem rosyjskie obawy. Odparłem w lodowaty sposób, że mój ojciec był ambasadorem Polski również w chwili, gdy ta wstępowała do NATO, świętował to wydarzenie, autentycznie się ciesząc, i że przede wszystkim nauczyłem się od ojca zainteresowania wyłącznie polskimi obawami. Rozmowa miała miejsce w towarzystwie jednego z dyrektorów departamentu MSZ Rosji oraz ambasadora Włoch. Bardzo symptomatyczna i – jak sądzę – autentyczna była reakcja tego pierwszego, który wręcz ofukał swojego niższego rangą kolegę, a gdy ten odszedł, zwrócił się do mnie i do Włocha słowami: "Oni się nigdy niczego nie uczą". Powyższe nie oznacza oczywiście, że dyrektor ów był w jakikolwiek sposób bardziej życzliwy w stosunku do Zachodu od swojego młodszego kolegi. Przeciwnie, znany był raczej z mało życzliwego stosunku do nas. Wbrew temu, co często potem słyszałem w Polsce, bycie tak zwanym resortowym dzieckiem w mojej w każdym razie ocenie zmniejszało, a nie zwiększało prawdopodobieństwo zaistnienia prób werbunku. Nie dlatego, żebym miał do czynienia z ludźmi przyzwoitymi, choć i takich wśród rosyjskich dyplomatów spotkałem, ale dlatego, że bycie częścią swoistej dynastii powodowało, że zakładano, że nawet jeśli sam nie jestem ze służb, to na pewno w kierownictwie służb ktoś jest moim wujkiem. Kilka lat później rozmawiałem na ten temat z amerykańskim chargé d’affaires na Białorusi, który był synem legendarnego amerykańskiego dyplomaty. Gdy spytałem, czy podziela moje wrażenia, odparł, że w istocie tak jest. Problem polega na czym innym. Cokolwiek się zrobi, to przez pierwszych dwadzieścia lat żyje się w cieniu ojca (lub – rzadziej – matki), więc i tak ma się przerąbane. Coś w tym swoją drogą jest.

SOURCE : wiadomosci
RELATED POSTS

LATEST INSIGHTS