Blogs
Home/world/Kobiety w suzbie III Rzeszy. "Dogladaa roz a obok kolejka wioza ludzi do gazu"

world

Kobiety w suzbie III Rzeszy. "Dogladaa roz a obok kolejka wioza ludzi do gazu"

Irmgard Furchner bya sekretarka komendanta obozu koncentracyjnego Stutthof. Po wielu latach stanea przed sadem z zarzutem wspoudziau w zamordowaniu 11 tys. ludzi sama nikogo nie zabijaa natomiast jej parafki byy pod listami ludzi ktorych sano na smierc. Podczas pracy w obozie szef pozwoli jej na hodowanie kwiatow. Dogladaa tych swoich roz hiacyntow i nie moga nic nie widziec i niczego nie wiedziec bo kilkanascie metrow dalej obozowa kolejka wioza ludzi do gazu mowi w rozmowie z Onetem Marek uszczyna autor ksiazki "Ze. Kobiety w suzbie III Rzeszy".

November 09, 2024 | world

Więcej takich artykułów znajdziesz na stronie głównej Onetu Mateusz Zimmerman: Zacznijmy od liczb, bo zrobiły na mnie spore wrażenie. W Wehrmachcie służyło pół miliona kobiet. W formacjach pomocniczych Luftwaffe – 300 tys... Marek Łuszczyna: ...w Służbie Pracy Rzeszy – ćwierć miliona. Ta ostatnia grupa pod koniec wojny właściwie służyła w obronie przeciwlotniczej, zresztą razem z dzieciakami z Hitlerjugend. Dodaj jeszcze jakieś 4 tys. nadzorczyń obozowych i 3 tys. tzw. pomocnic SS. A to nie koniec. Kiedy się zabierałem za tę książkę, nie miałem pojęcia, o jakiej skali mowa. Im głębiej wchodziłem w źródła, tym wyraźniej widziałem, że kobiety były zaangażowane w nazistowski system dużo liczniej, niż jesteśmy przyzwyczajeni sądzić. I pełniły w nim dużo bardziej urozmaicone role. Mam wrażenie, że dobrze się utrwaliły dwa obrazy niemieckiej kobiety podczas II wojny światowej, oba trochę zwodnicze. Jeden to obozowa strażniczka-sadystka. To była stosunkowo wąska grupa. Szereg takich nadzorczyń skazano krótko po wojnie za udział w zbrodniach, one wyróżniały się również na tle liczniejszych zbrodniarzy-mężczyzn. Podbijano ten kontrast: kobieta, a bestia. Potem do utrwalenia tego obrazu swoje dołożyła popkultura – przede wszystkim nurt nazi-exploitation , te wszystkie filmowe "wilczyce z SS". Drugi obraz to niewinna ofiara. Jakieś dwa miliony Niemek pod koniec wojny i tuż po jej zakończeniu padły ofiarą gwałtów. Żeby było jasne: nie podważam tu kategorii "niewinnej ofiary". Zdecydowana większość tych zgwałconych kobiet nie była zaangażowana w reżim nazistowski tak, jak bohaterki mojej książki. Nie zasłużyły na to, co je spotkało z rąk Armii Czerwonej. Potyczka skazana na przegraną. Jak polscy żołnierze dokonali niemożliwego Zaznaczam to, bo wiem, że ten odruch mocno się w głowach trzyma: Niemcy sami sobie zasłużyli. Kiedy pisałem kilka lat temu "Małą zbrodnię", jednym z najważniejszych pytań, które sobie zadawałem, było to: dlaczego ta sprawa tak długo była w Polsce zamiatana pod dywan? Jedno z wyjaśnień było takie, że wielu ludzi, od których coś w tej sprawie zależało, po cichu mówiło o Niemcach trafiających do polskich obozów po wojnie: dobrze im tak, zasłużyli sobie. Starcie dwóch tyranów. Stalin był wściekły i bezradny Odrzucasz ten sposób myślenia? Raczej: nie wchodzę z nim w spór. Tym bardziej, gdy wypowiada się w ten sposób ktoś, kto na własnej skórze doświadczył niemieckiego bestialstwa. Po prostu przyjmuję inną perspektywę: mam prawo zarówno współczuć niemieckim kobietom z powodu tego, co je spotkało wraz z nadejściem Armii Czerwonej, jak i pokazywać rolę i współodpowiedzialność niemieckich kobiet w systemie nazistowskim. To się nie wyklucza. Dalsza część tekstu znajduje się pod materiałem wideo. "Kobiety musiały się angażować w wysiłek wojenny" Zgoda. Raczej chciałem zauważyć, że oba te obrazy odsuwają nas od rozmowy o sprawczości kobiet III Rzeszy, ich udziale w systemie nazistowskim i jego zbrodniach. A w "Złych" właśnie na to wskazujesz palcem. Istniała taka opowieść – to był jeden z trwałych efektów 1968 r. – że niemieckie kobiety zostały wykorzystane i zmanipulowane przez patriarchalny system nazistowski... Zaraz, twoim zdaniem nazizm nie był patriarchalny? Tego nie mówię. Mówię, że nie da się tłumaczyć tym przymiotnikiem wszystkiego. Owszem, władze partii nazistowskiej i III Rzeszy to byli głównie mężczyźni – ale w którym europejskim kraju w tamtych czasach tak nie było? Np. w Szwajcarii kobiety uzyskały prawa wyborcze dopiero po II wojnie światowej. Po prostu nie sądzę, byśmy musieli redukować położenie kobiet w III Rzeszy do patriarchatu, bo relacje płci były bardziej złożone. Państwo nazistowskie istniało przez 12 lat i połowa z tego okresu przypadła na wojnę, od pewnego momentu "totalną". Kobiety musiały się angażować w ten wysiłek, głównie poprzez pracę. Dotyczyło to także sfer ściśle powiązanych ze zbrodnią – jak w przypadku pielęgniarek, które uczestniczyły w akcji T4 , czy pracowniczek Urzędu do spraw Odzyskiwania Mienia, który zagarniał majątki po Żydach, często dopiero co wywiezionych na śmierć. Fabryki śmierci. "Słyszałem jeden wspólny przeraźliwy krzyk. Po 20 minutach zapanowała cisza" A jak się do tego mają te straszne historie o "domach wypoczynkowych", w których niemieckie dziewczęta miały zachodzić w ciąże z wyselekcjonowanymi oficerami SS i potem rodzić "aryjskich nadludzi" ku chwale Führera? Oczywiście, z naszego punktu widzenia sytuacja, w której państwo wchodzi w rolę sutenera, jest odrażająca i uprzedmiotawiająca. W tym jednak tkwił pewien paradoks. Dziewczęta z BDM – Niemieckiego Związku Dziewcząt – które brały w tym udział, były ochotniczkami. Niemki, które w państwie nazistowskim zachodziły w ciążę – również w bardzo młodym wieku i niekoniecznie w małżeństwie – natychmiast trafiały pod państwową opiekę. Dostawały pieniądze, mieszkanie, parasol socjalny i mnóstwo codziennego wsparcia od koleżanek, jeśli tylko należały do BDM. Dla wielu kobiet właśnie to było upodmiotowieniem. A jak było z dostępem do stanowisk i awansów? Opisałem m.in. przypadek Gertrud Scholtz-Klink, która kierowała nazistowskimi organizacjami kobiecymi i do pewnego momentu uchodziła za najważniejszą kobietę III Rzeszy. Albo Inge Viermetz. Ona doszła do kluczowej funkcji w organizacji Lebensborn – odpowiedzialnej m.in. za grabież i germanizację dzieci z krajów podbitych – bo jej szef, Max Sollmann, dostrzegł, jak bardzo się stara i jak ciężko pracuje. Masz podwładną, która jest inteligentna, zaangażowana i świetnie daje sobie radę z zadaniami, więc ją awansujesz – to przecież zupełnie nie jest patriarchalny scenariusz. Kobiety w III Rzeszy "mogły więcej" niż zwykliśmy sądzić. To państwo umieszczało olbrzymie grupy ludzi poza nawiasem człowieczeństwa. A jednocześnie nie kwestionowało, że kobieta niemiecka – czy szerzej: aryjska – mieści się w "naszym" zbiorze, a więc ma dostęp do praw i udziału w powinnościach, także w zbrodni. O tym też jest ta książka. POLECAMY: Atomowa tajemnica III Rzeszy. Brawurowa akcja komandosów Mechanizm zła Tytuł "Złe" trochę mi zgrzyta. On ustawia czytelnika w strefie komfortu, pozwala myśleć, że mamy tu do czynienia z "potworami", a nie ludźmi takimi jak my. Tymczasem historie Viermetz, pielęgniarki Pauline Kneissler czy Irmgard Furchner pokazują, że "złe" na ogół były całkiem, zaryzykujmy to słowo, normalne. Takie postaci badali po wojnie psychologowie, psychiatrzy – i nie było w nich nic, co by je wyróżniało z otoczenia. Sylwetki kobiet, które opisałem, pokazują moim zdaniem, jak ludzie osuwają się w zło w sposób zupełnie nienadzwyczajny. Ot, po prostu: znajdujesz robotę, adaptujesz się, wykonujesz polecenia przełożonego. Subordynacja to przecież często nic złego. Konformizm w pewnych sprawach też nie bywa zły. Wielu ludzi podlega temu na co dzień, to pomaga porządkować codzienność – również nam samym. System totalitarny ma to do siebie, że potrafi to zaprząc do różnych potworności. Jak powstało getto. "Wznoszą mury po całej Warszawie. Nikt nie wie, do czego mają służyć" Furchner była sekretarką komendanta obozu koncentracyjnego Stutthof. Po wielu latach stanęła przed sądem z zarzutem współudziału w zamordowaniu 11 tys. ludzi – sama nikogo nie zabijała, natomiast jej parafki były pod listami ludzi, których słano na śmierć. Podczas pracy w obozie szef pozwolił jej na hodowanie kwiatów. Doglądała tych swoich róż, hiacyntów – i nie mogła nic nie widzieć i niczego nie wiedzieć, bo kilkanaście metrów dalej obozowa kolejka wiozła ludzi do gazu. Ale sylwetki Furchner i Kneissler pokazują też, że ludzie "wracają". I przez resztę życia próbują udawać, że albo nic wielkiego się nie stało, albo oni nie mieli z tym nic wspólnego. Że wszystko może być normalnie. Furchner pracowała po wojnie jako stenotypistka, przez wiele lat. W pewnym sensie przesiadła się z jednej maszyny do pisania na inną i umieszczała te same parafki, tyle że na innych pismach. Niemcom pouczać Polski o rozliczaniu się z przeszłości po prostu nie wypada [KOMENTARZ] Przypadek Kneissler jest dla mnie jeszcze bardziej tajemniczy. Ona przed wojną była pielęgniarką, do partii nazistowskiej dołączyła właściwie dlatego, że potraktowała to jako polecenie od dyrektora swojego szpitala. W końcu wylądowała na zamku Grafeneck, gdzie skierowano ją do udziału w akcji T4, tzn. mordowania osób chorych psychicznie i niepełnosprawnych przy pomocy tlenku węgla. Sprowadzała ofiary do komory gazowej, umieszczonej w podziemiach zamku. To jest dla mnie wielka tajemnica: jak się dzień po dniu prowadzi nieświadomych ludzi na śmierć? Okłamuje się ich? Pociesza? Używa się podstępów? Co się dzieje w człowieku, który robi takie rzeczy? Pułkownik Dzięcioł, czyli kto i dlaczego "wystawił" Niemcom szefa wywiadu AK Kneissler po wojnie wróciła do pracy tak, jakby to się nie zdarzyło. Do samej emerytury robiła zastrzyki, wymieniała baseny, podmywała, karmiła – jak prawdziwa pielęgniarka, którą przecież, tak czy inaczej, była. Nie potrafię zrozumieć tej części ludzkiego umysłu czy sumienia, która pozwala coś takiego zracjonalizować. Jestem wobec tego bezradny. W "Małej zbrodni" pisałem o pułkowniku Czesławie Gęborskim, który w obozie w Łambinowicach podpalał baraki, a do uciekających więźniów strzelał z rewolweru. Rozjeżdżał samochodem ciężarne Niemki. Albo Salomon Morel, komendant Zgody – też sadysta. I tacy faceci przechodzą potem na inną posadę, a jeszcze później na państwową emeryturę, żyją sobie przez następnych kilkadziesiąt lat, umierają naturalną śmiercią... Bez wyrzutów sumienia. Tego do końca nie wiemy. No i pamiętajmy, że sumienie – czy jakkolwiek to nazwiemy – działa również profilaktycznie. Udział w zbrodni zawsze wymaga pewnej inicjatywy, choćby poprzez zaniechanie. U tych, którzy na tę ścieżkę nie wstępują, wewnętrzne bariery i skrupuły działają jak alarm. Jeśli ktoś tą ścieżką jednak idzie, to znaczy, że ten alarm nie działa – i jeżeli nie odezwał się u kogoś zawczasu, to nie musi też być dziwne, że nie działa także po latach. Pielęgniarka-zbrodniarka wraca do łóżek pacjentów – i nikt się nie interesuje tym, co robiła w czasie wojny? Uproszczę, ale nieprzesadnie: nikt wtedy w Niemczech nie wnikał w niczyją przeszłość wojenną. Członkowie ścisłych elit rządowych po wojnie – jak Konrad Adenauer, Kurt Schumacher czy później Willy Brandt – albo mieli kartę antynazistowską, albo przynajmniej nie byli uwikłani w ten reżim. Ale większość szeregowych obywateli była weń uwikłana – nie było żadnych "innych Niemców". Działała więc zasada: nie wtykaj nosa w cudze papiery, bo ktoś wetknie nos w twoje. "Innych Niemców" nie było " Złe" to też książka o tym, jak w powojennych Niemczech amnezja łączyła się z amnestią. O braku rozliczeń. Zaczęło się to od zaniechania aliantów zachodnich, którzy okupowali Niemcy. Dały o sobie znać realia zimnej wojny i bardziej liczyło się to, co tu i teraz – czyli dogadanie się z "zachodnimi" Niemcami tak, by mieć ich po swojej stronie przeciwko Sowietom. Denazyfikację przeprowadzono powierzchownie i zakończono przedwcześnie. Zachodnie mocarstwa wysłały Niemcom sygnał: no, to myśmy zrobili 12 procesów norymberskich, osądziliśmy największych zbrodniarzy – a teraz rozliczajcie się sami. "Niechaj świat zobaczy, w jakim raju Żydzi żyją". Kłamliwe kadry z przedednia zagłady I w RFN nie było żadnej siły, która mogłaby to zrealizować? Już mówiłem: w tamtejszych elitach – w polityce, prokuraturze, sądownictwie – było całe mnóstwo ludzi, którzy robili kariery w systemie nazistowskim. "Innych Niemców" nie było. Dlaczego ci mieliby być zdeterminowani do rozliczeń z czymś, w czym sami uczestniczyli? Alianci mogli przynajmniej wymusić rozprawę z ludźmi SS. Przecież tę organizacją uznano za zbrodniczą, można było ścigać za samą do niej przynależność. Skoro rozmawiamy o kobietach: dotyczy to także tzw. pomocnic SS – czyli elitarnych specjalistek, szkolonych do "obsługi" ludobójstwa. Inna sprawa, że tych rozliczeń nie ułatwiał moim zdaniem Związek Radziecki wraz z państwami satelickimi. Np. w PRL trwała nieustanna kampania, według której RFN to byli spadkobiercy nazizmu, którzy tylko czekają, by zaatakować Polskę i odebrać jej "Ziemie Odzyskane". To były często ataki na wymyślonych nazistów – natomiast Zachodnie Niemcy zasłaniały się tą kampanią jako pretekstem, by autentycznych nazistów nie ścigać. Nie umiem nie skojarzyć historii Inge Viermetz, "pierwszej damy" Lebensbornu, z przypadkiem aktualnym: Marii Lwowej-Biełowej, rosyjskiej rzeczniczki praw dziecka, wobec której Międzynarodowy Trybunał Karny wydał niedawno nakaz aresztowania. Zróbmy dygresję: nakaz na Lwową-Biełową wydaje mi się bardzo dobrym ruchem MTK. To jest wskazanie palcem na te z rosyjskich zbrodni, które są mniej może ostentacyjne niż ostrzały rakietowe miast, grabieże czy gwałty – ale pokazują pewien głębszy zbrodniczy plan. Nie użyłbym może na tym etapie słowa "ludobójstwo"... ... ale konwencja ONZ wymienia "przymusowe przekazywanie dzieci członków grupy do innej grupy" jako jeden ze środków do realizacji ludobójstwa. No właśnie. Uściślijmy, że nie mówimy tutaj – podobnie jak w przypadku Lebensbornu – tylko o "odzyskiwaniu" dzieci z sierocińców, ale również o przejmowaniu tych, których rodzice zginęli na wojnie w ten czy inny sposób. Albo właśnie o porywaniu. Nie chodziło mi w tym skojarzeniu tylko o porywanie dzieci. Obie te kariery pokazują, ogólnie mówiąc, że nie trzeba być zadeklarowanym nazistą, żeby być nazistowskim zbrodniarzem. Przypadki Viermetz i Lwowej-Biełowej są podobne: ktoś do pewnego momentu robi swoje w strukturach państwa i nie można mu niczego złego zarzucić. Viermetz przed wojną pracowała w opiece społecznej, do nazistowskich organizacji zapisywała się raczej niechętnie. A potem po prostu szukała roboty i ją znalazła – system ją zagarnął, robiła dla niego coraz straszniejsze rzeczy. Co to mówi – o nich i o nas? Że każdy człowiek ma jakąś istotną potrzebę, jawną lub ukrytą. Kiedy złe państwo ci obieca, że się nią zaopiekuje, i kiedy zacznie tę obietnicę spełniać, to bardzo często dasz się uwieść. Taka potrzeba może dotyczyć na przykład uznania, akceptacji. Kiedy jeszcze za tym pójdą pieniądze – nawet nie jakieś olbrzymie, po prostu dające ci godne życie – to na różne rzeczy jesteś w stanie przymknąć oko, a w jeszcze innych wziąć udział. Nie tak znowu wielu ludzi jest w stanie się temu oprzeć. Nie mówię nawet o jakiejś żyłce buntu, która pozwala powiedzieć: nie, dziękuję, to jest zła sprawa, wsadźcie sobie wasze nagrody i wasze uznanie. Mówię o elementarnej samoświadomości: do jakiej sprawy dołączam? Czego się ode mnie żąda? W czym uczestniczę? Zdolność do stawiania sobie takich pytań jest mniej powszechna, niż nam się zdaje. Woda wszędzie, ogień wszędzie. Cap Arcona i wojenna tragedia dni ostatnich "Niemcy tracą okazję, by te procesy przeprowadzić gruntownie" Furchner jednak trafiła przed sąd, w wieku 96 lat. Oglądałeś ten proces na własne oczy – i w tej opowieści jest szereg tragikomicznych detali, które się nijak nie kleją z powagą tematu. Furchner próbowała przed tym procesem w ostatniej chwili uciec – z domu spokojnej starości! Okazało się, że pojechała taksówką do Hamburga. Policja nie mogła jej znaleźć, bo Furchner poruszała się dość sprytnie, po obrzeżach wielkiego miasta, pomogła dopiero lokalizacja jej smartfona. Mimo tej próby ucieczki odpowiadała przed sądem z wolnej stopy. Wjechała na posiedzenie – za radą prawniczki – na wózku inwalidzkim. A formalnie sądził ją sąd dla nieletnich – nie była pełnoletnia w momencie popełniania czynów, które jej zarzucano. Proces urządzono w wielkiej hali, która trochę przypominała biurowiec typu Lipsk. Mieści się na terenie China Logistic Center – to jest terminal kontenerowy, trafiają tam tysiące ton chińskiego badziewia kierowanego do tej części Europy. Lądujesz w takim miejscu i nie mieści ci się w głowie, że to jest miejsce na czyjkolwiek proces sądowy, a cóż dopiero mówić o nazistowskiej zbrodniarce. Skąd to wszystko? To świetnie oddaje schizofreniczny stosunek Niemców do tych spraw. To było widać już na początku lat 60., kiedy schwytanie i proces Eichmanna w Izraelu zastał Niemców, mówiąc dosadnie, bez spodni – pokazał, jak niechętnie oni sami ścigali nazistowskich zbrodniarzy. To zrodziło pewną presję i ona w pewnym sensie przymusiła RFN do zorganizowania tzw. procesów frankfurckich. Osądzono m.in. część załogi Auschwitz – a zarazem sprawiedliwości uniknęły tysiące szeregowych zbrodniarzy. Prokuratury i sądy brnęły w formalizm, nieraz groteskowy: szukano dowodów, że ten czy tamten podejrzany osobiście kogoś zabił, zamiast "tylko" stać na rampie podczas selekcji do gazu. Albo wzywano na świadków wszystkich żyjących więźniów np. KL Stutthof, bo sąd się uparł, żeby ustalać procesowo, co się tam właściwie działo. Zdaje się, że losy Furchner też się trochę w ten standard wpisują. Ona w latach 60. i 70. była wzywana na procesy esesmanów – jako świadek. I jakoś nikt wtedy nie pytał: no dobrze, a pani to co tam właściwie przy swoim biurku robiła? Dla nas to przecież od zawsze oczywiste, że jak ktoś należał do personelu SS w obozie koncentracyjnym czy zagłady, to nie było możliwości, żeby to była "po prostu praca". Zawsze to był mniejszy lub większy udział w zbrodni – i nie sposób było w takim miejscu być tego nieświadomym. Czarny maj "wilczych stad". Jak U-Booty przegrały swoją wojnę W Niemczech przyjęły to do wiadomości dopiero pokolenia dzieci i wnuków nazistów. I dopiero przedstawiciele tych pokoleń mogli postawić przed sądem panią Furchner, już staruszkę. Z jednej strony: no tak, zbrodniarka nazistowska – więc wypada to potraktować poważnie, niech się trochę kojarzy z obrazkami z Norymbergi albo z procesu Eichmanna. Zamyka się więc taką kobietę na wózku w klatce z pleksiglasu, a po bokach stawia się dwóch strażników – tak jakby naprawdę była niebezpieczna dla otoczenia. A z drugiej: państwo niemieckie organizuje proces tak, by było o nim jak najciszej. Dlatego "wyrzuca" się sąd do takich dziwnych miejsc – to część tej strategii. Bo każda taka sprawa pojawia się na pierwszych stronach gazet, a Niemcy chcą się od tego nazizmu wreszcie uwolnić, nie tłumaczyć się z niego bez przerwy. Kupujesz tę logikę? Niemcy moim zdaniem tracą ostatnią okazję, by procesy ostatnich zbrodniarzy nazistowskich przeprowadzić gruntownie, sprawnie i zamknąć sprawę w ciągu dwóch-trzech lat. Wysłaliby w świat komunikat: rozliczyliśmy się – i nawet mogliby na tym coś ugrać wizerunkowo. Wybierają coś, co opisujesz jako "biologiczne rozwiązanie kwestii niemieckiej". Możesz wyjaśnić ten termin, zanim ktoś z czytelników się oburzy? On dotyczy tych przypadków, kiedy prokuratura i sąd stosują obstrukcję tak długo, że osoba podejrzana dożywa późnej starości i potem biologia rozwiązuje problem sama. Ten sarkastyczny inside joke ukuli zresztą sami niemieccy dziennikarze. Przypadek Irmgard Furchner był pod tym względem typowy. Prokuratura ociągała się z gromadzeniem dowodów i świadków oraz aktem oskarżenia. Niestety, pani Furchner nie wyświadczyła niemieckiemu wymiarowi sprawiedliwości oczekiwanej "przysługi" – dożyła procesu, więc nie było wyjścia i trzeba go było zacząć. Marek Łuszczyna – dziennikarz, reporter, pracował m.in. dla "Życia Warszawy", "Dużego Formatu" i radiowej Trójki. Autor książek: "Igły, polskie agentki, które zmieniły historię", "Zimne. Polki, które nazywano zbrodniarkami", "Mała zbrodnia. Polskie obozy koncentracyjne" i "Nocni myśliwi". W tym roku nakładem wydawnictwa Znak Horyzont ukazała się jego najnowsza książka: "Złe. Kobiety w służbie III Rzeszy"

SOURCE : wiadomosci
RELATED POSTS

LATEST INSIGHTS