Blogs
Home/sports/"Spada nam gwiazda z nieba". Portugalczycy pokochali Polaka

sports

"Spada nam gwiazda z nieba". Portugalczycy pokochali Polaka

- Pamietam ze personel szpitala powiesi w pewnym momencie karteczke z napisem zakaz odwiedzin - mowi nam Grzegorz Mielcarski. Medalista IO 1992 najlepsze lata kariery spedzi w FC Porto. W piatek wroci do Porrugalii przy okazji meczu Ligi Narodow.

November 15, 2024 | sports

- Pamiętam, że personel szpitala powiesił w pewnym momencie karteczkę z napisem: zakaz odwiedzin - mówi nam Grzegorz Mielcarski. Medalista IO 1992 najlepsze lata kariery spędził w FC Porto. W piątek wróci do Porrugalii przy okazji meczu Ligi Narodów. W tym artykule dowiesz się o: Grzegorz Mielcarski występował w FC Porto latach 1995-1999. Zdobył z tym klubem cztery mistrzostwa Portugalii, występował w jego barwach w Lidze Mistrzów. Przed piątkowym meczem Portugalia - Polska w Lidze Narodów (g. 20:45) wspomina pobyt w Porto i mówi, w czym upatruje szansy Biało-Czerwonych na pozytywny wynik. Dariusz Tuzimek, WP SportoweFakty: Czy kiedy słyszysz nazwę miasta Porto w Portugalii, robi ci się cieplej na sercu? Grzegorz Mielcarski, 10-krotny reprezentant Polski, były gracz m.in. FC Porto: Oczywiście. Mieszkałem w Porto cztery lata i jest ono bardzo ważnym miejscem w moim życiu. A przecież grałem też w hiszpańskiej Salamance, w AEK Ateny czy Servette Genewa, więc kilka krajów poznałem. Ale Porto jest wyjątkowe, jedyne w swoim rodzaju. Ta otwartość ludzi, miłość do futbolu i takie unikalne poczucie wspólnoty, jakiego doświadczyłem w Portugalii – tego nie ma nigdzie indziej. FC Porto jest reprezentantem całego regionu, tej północnej części Portugalii. Ludzie są z klubu dumni, bardzo się z nim identyfikują, jest dla nich ważny. ZOBACZ WIDEO: #dziejesiewsporcie Kompromitacja bramkarza. Kuriozalny gol w Meksyku Sam tego doświadczyłem, kiedy tam trafiłem. Nie zdążyłem jeszcze dużo pograć, a już doznałem poważnej kontuzji i wylądowałem w szpitalu. I proszę sobie wyobrazić, że w tym szpitalu odwiedzały mnie tłumy ludzi, których... nie znałem. Przychodzili całymi grupami, rodzinami, z dziećmi. Wszyscy chcieli mnie zobaczyć, wesprzeć w chorobie, pocieszyć. Nawet przynosili ze sobą upominki. Pamiętam, jak 5-latek podszedł do łóżka, położył mi na pościeli obrazek Matki Boskiej Fatimskiej i powiedział: "To dla ciebie, bo chcielibyśmy, żebyś szybko wrócił do zdrowia". Inny chłopak przyniósł mi proporczyk z podpisami piłkarzy FC Porto z meczu z Sampdorią Genua i mówi: "Greg, to jest najcenniejsza pamiątka, jaką mam. Ale postanowiłem ci ją dać, bo chciałbym, żebyś jak najszybciej wrócił do drużyny". Mam ten proporczyk do dzisiaj. Od razu poczułem się jednym z nich, jakby mnie ktoś do swojego domu przyjął. Bardzo to było wzruszające. Ale pewnie też męczące, w końcu byłeś tuż po operacji, osłabiony. Raczej potrzebowałeś spokoju niż wycieczek kibiców. Tuż po operacji odwiedził mnie też prezydent klubu Jorge Nuno de Lima Pinto da Costa. Zostawił mi w prezencie smoka odlanego w brązie - bo smok jest symbolem FC Porto - i powiedział: "Bądź silny, tak jak on". A później wziął mnie za rękę i dodał dla otuchy: "Wszystko będzie w porządku". Nigdy, w żadnym klubie, nic podobnego nie przeżyłem. Takich rzeczy się nie zapomina, to zostaje w sercu na zawsze. Bo przecież w ogóle nie musiał mnie odwiedzać w szpitalu. Szczególnie że dzień po operacji to człowiek i tak jest oszołomiony, nie do końca kojarzy, co się wokół niego dzieje. Ale on to zrobił, bo chciał, żebym czuł, że jestem dla nich ważny, że mnie wspierają w trudnym momencie. Ale rzeczywiście raz było tak, że przyszło do mnie sporo ludzi i lekarze ich nie wpuścili, bo ja zacząłem gorączkować. Więc kiedy trzeba było, to lekarze potrafili powiedzieć stop. Pamiętam, że personel szpitala powiesił w pewnym momencie karteczkę z napisem: zakaz odwiedzin. A niesamowite w tej historii jest to, że ja w FC Porto byłem wtedy raptem dwa miesiące, kibice ledwo zdążyli mnie poznać. To wskazuje, że wiązano z twoją osobą wielkie nadzieje. To pewnie dlatego, że bardzo udanie zadebiutowałem w barwach FC Porto w przedsezonowym turnieju Invicta, w którym graliśmy z Deportivo La Coruna, Coventry i Vitorią Guimaraes. Zostałem wtedy wybrany najlepszym zawodnikiem, były brawa i wiwaty na moją cześć. Powiedział mi w szpitalu wiceprezydent klubu, że jak mnie zobaczył w akcji prezydent Pinto da Costa, to stwierdził: "Spadła nam gwiazda z nieba". Dlatego oczekiwania wobec mnie były, ale to nie tylko o to chodziło. To wsparcie kibiców to był przejaw właśnie tej wspólnotowości, o której wspominałem. Oni mnie przyjęli do siebie i dbali jak o swojego. To było coś, co mnie bardzo poruszyło i związało z tą społecznością. Mało tego. Jak leżałem w szpitalu po operacji, to drużyna jechała na mecz wyjazdowy i kapitan drużyny Joao Pinto poinformował trenera, że po drodze chcą mnie odwiedzić. Jak wsypała mi się do pokoju cała ekipa, byłem w kompletnym szoku. Nie wiedziałem, co powiedzieć, ani jak się zachować, szczególnie że po portugalsku to ja wówczas znałem tylko podstawy. Było dużo żartów i wygłupów. Któryś z kolegów chciał mi nawet odłączyć kroplówkę, mówiąc: "Dobra Greg, przestań udawać, że coś cię boli. Jedź z nami na mecz!". Pośmialiśmy się wszyscy, a ja czułem, że to ich wsparcie jest takie prawdziwe, szczere. Duża rzecz. O Portugalii krąży takie powiedzenie, że Porto jest od pracy, Coimbra od nauki, a Lizbona od zabawy. Jest w tym trochę prawdy? Coś w tym na pewno jest, a przynajmniej kiedyś tak było, te ćwierć wieku temu, gdy ja tam grałem. Teraz jest dużo migracji, ludzie podróżują, wszystko się miesza, więc i charakter tych miast się zmienia. Ale pamiętam, że po tym, gdy zdobyliśmy trzecie z rzędu mistrzostwo Portugalii, prezydent Pinto da Costa powiedział: Tak, chcemy być klubem całego regionu, chcemy być klubem robotników, ale też chcemy być klubem, który będzie reprezentował całą Portugalię. I to w taki sposób, że będziecie z tego dumni!. Ja do dziś jestem dumny, że byłem zawodnikiem FC Porto. W szatni tej drużyny dorosłem nie tylko piłkarsko, ale też życiowo. Te cztery sezony dały mi więcej niż wszystkie lata kariery spędzone gdzie indziej. Do FC Porto trafiało się chłopcem, a wychodziło mężczyzną. Uczą tam nie tylko futbolu, ale też odpowiedzialności w życiu i szacunku do ciężkiej pracy. Uczą, że nie ma drogi na skróty. Uczą, żeby nie gwiazdorzyć, bo gwiazdy to są na niebie. Jak któryś piłkarz zbyt wysoko odfrunął ze swoim ego, to prezydent klubu, trener albo kapitan szybko sprowadzali takiego delikwenta na ziemię. Był taki mecz, kiedy Brazylijczyk Jardel, który w każdym sezonie zdobywał dla FC Porto 30 bramek - czyli był bardzo ważny - pozwolił sobie na samowolkę. W meczu z Coimbrą prowadziliśmy już 3:0. Wtedy Jardel wziął piłkę i wykonał rzut karny, mimo że do tego był wyznaczony inny zawodnik – Zlatko Zahović. Co się po meczu w szatni działo! Co to była za awantura! I nie miało znaczenia, że Jardel wykonał karnego skutecznie i wygraliśmy 5:0. Bo nie o gola tu chodziło. Kapitan Joao Pinto poprosił trenera, żeby wyszedł z szatni, bo drużyna musi porozmawiać w swoim gronie. Gdy zostaliśmy sami, powiedział Jardelowi do słuchu, aż mu uszy opadły. Ostrzegł go, że w tej drużynie nie ma miejsca dla kogoś, kto swoje ego stawia ponad drużyną. Że albo zaakceptuje nasze zasady, albo będzie musiał z FC Porto odejść. Potem Joao Pinto powiedział Jardelowi, że jego zachowanie to brak szacunku dla kolegów, którzy harują w polu, by on mógł pod bramką strzelić gola. Pamiętam te słowa: "Ten klub istniał, zanim tu trafiłeś, i będzie istniał, kiedy ciebie tu już nie będzie. Ale czy ty sobie bez FC Porto poradzisz, to ja nie wiem". To było mocne, ale spajało szatnię. Pokazywało, że są jakieś pryncypia, zasady. Następnego dnia Jardel przyszedł do szatni, przeprosił wszystkich i zapowiedział, że nic podobnego nigdy się już nie powtórzy. A jak środowisko piłkarskie w Portugalii przyjęło fakt, że oni - którzy są trenerami na całym świecie, uczą futbolu wszędzie, pod każdą szerokością geograficzną, są wręcz profesorami piłki - zatrudniają teraz w reprezentacji trenera z zagranicy? I to jeszcze ze znienawidzonej Hiszpanii? Po prostu chcieli mieć dobrego trenera, a ci najlepsi portugalscy szkoleniowcy byli akurat zajęci, mieli podpisane kontrakty w klubach. Pewnie też wiele przemawiało za Roberto Martinezem, bo przecież jego dokonania z reprezentacją Belgii robią duże wrażenie. Chyba istotne było też, że chciano spróbować czegoś nowego. Szukano kogoś, kto spojrzy na tę drużynę z innej perspektywy. Martinez spełniał te kryteria. Dla mnie taka obsada stanowiska selekcjonera pokazuje, że - wbrew pozorom - te wielkie gwiazdy piłkarskie nie miały w tym temacie wiele do powiedzenia. Sądzę, że gdyby pytano Cristiano Ronaldo czy Bernardo Silvę, to raczej wskazaliby rodaka. Nie sądzisz, że Roberto Martinez tchnął nowego ducha w reprezentację Portugalii? Martinez wykorzystuje cały ofensywny potencjał tej drużyny. Na pewno jest innym trenerem od Fernando Santosa. Pewnie bardziej otwartym na dialog i na wprowadzanie zmian. Wiele się mówiło w Portugalii, że Martinez obudził bestię w tej drużynie, ale na głowę Hiszpana też wylało się wiele krytyki. Dopiero po tym zwycięstwie 3:1 z Polską w Lidze Narodów prasa w Portugalii napisała, że w końcu Martinez zrozumiał, czego potrzebuje ten zespół. Wcześniej takiego wielkiego zaufania do Hiszpana nie było. Na pewno zostanie oceniony po wynikach, a poprzeczka jest zawieszona wysoko, bo Fernando Santos – co by nie mówić – zdobył z Portugalią tytuł mistrza Europy. A dlaczego my mamy takie perypetie z portugalskimi trenerami? Byłego selekcjonera Fernando Santosa nie zapamiętamy najlepiej. Paulo Sousa uciekł z posady do Brazylii. Ricardo Sa Pinto, gdy był trenerem w Legii, zachowywał się czasem jakby mu brakowało piątej klepki. Przy Łazienkowskiej pracuje teraz Goncalo Feio, trener - delikatnie mówiąc - kontrowersyjny. Nie wiem, czy jest tu - poza narodowością - jakiś wspólny mianownik dla tych, tak różnych przecież trenerów. Goncalo Feio jest na dorobku, ale tę pozostałą trójkę zna cały świat. Przypadkowo tak daleko raczej nie zaszli, prawda? Każdy z nich to silna osobność, charyzma. Portugalscy trenerzy nie pozwalają innym wchodzić w swoje kompetencje. Mają tu mocno wyznaczoną granicę. Są przekonani do własnych racji, są w tym stanowczy i konsekwentni. Jeśli ktoś ich próbuje do czegoś zmusić, może się spodziewać sytuacji konfliktowej. Oni bardzo eksponują własne poczucie wartości. U nich zresztą jest tradycja trenerów bardzo wymagających, takich jakim był choćby Artur Jorge, były selekcjoner. I oni właśnie są wymagający. Na co dzień, gdy się ich pozna bliżej, są świetnymi ludźmi. Dają się lubić, da się z nimi współpracować. No ale na meczach, gdy są w emocjach, diabeł w nich potrafi wstąpić. Czasem - kompletnie bez sensu - wybierają się z drewnianym mieczykiem na wojnę. Wojują ze wszystkimi: z rywalami, sędziami, kibicami. Taki temperament. Co reprezentacja Polski musi zrobić inaczej, żeby tym razem nie przegrać z Portugalią tak dotkliwie jak w październiku? Nie można się tak zachowywać tak, jak ostatnio, bo to wyglądało jak teleturniej "jeden z dziesięciu", gdzie uczestnicy czasem wybierają opcję: gram na siebie. Tak właśnie wyglądało spotkanie na Narodowym w Warszawie, że każdy z naszych zawodników grał tak, jakby chciał wygrać mecz w pojedynkę. A piłka to gra zespołowa. Po reprezentacji Polski nie było tego widać. Portugalczycy przyjechali do nas z pewnymi obawami, odbierając naszą kadrę jako drużynę trochę nieobliczalną, którą w każdej chwili stać na niespodziankę. Niestety, myśmy im stworzyli idealne warunki, żeby mogli rozwinąć skrzydła. Daliśmy im zbyt wiele miejsca, za dużo luzu, mogli z piłką robić, co lubią i potrafią. Tym razem, w Porto, w ten sposób zagrać nie możemy. Mam nadzieję, że oni się trochę uspokoją przed meczem, że gramy bez Roberta Lewandowskiego i będzie im łatwiej, a z kolei u nas ten brak kapitana wyzwoli dodatkową mobilizację. Kibicuj biało-czerwonym! Portugalia vs. Polska - na żywo w TVP1 o 20:35 w Pilocie WP (link sponsorowany)

SOURCE : sportowefakty
RELATED POSTS

LATEST INSIGHTS