Blogs
Home/sports/Ktos rozwiesi drut na drodze polski mistrz mog zginac. Tadeusz "Taddy" Bazusiak To by zamach

sports

Ktos rozwiesi drut na drodze polski mistrz mog zginac. Tadeusz "Taddy" Bazusiak To by zamach

- Wydarzya sie sytuacja ktora porownuje do tego jakby ktos wszed do centrum miasta wyciagna pistolet wybra sobie jednego czowieka i do niego strzeli. Ktos kto robi cos takiego dopuszcza sie zamachu na zycie drugiego czowieka. To by normalny zamach. Trafio na mnie a mogo trafic na 15-letniego chopaka czy niewinna dziewczyne jadaca sobie na rowerze. Mozna byo zostac w tym lesie juz na zawsze - opowiada w obszernej rozmowie z Interia Tadeusz "Taddy" Bazusiak gwiazdor motocyklowego enduro ktory w Katalonii - jadac na...

November 22, 2024 | sports

- Wydarzyła się sytuacja, którą porównuję do tego, jakby ktoś wszedł do centrum miasta, wyciągnął pistolet, wybrał sobie jednego człowieka i do niego strzelił. Ktoś, kto robi coś takiego, dopuszcza się zamachu na życie drugiego człowieka. To był normalny zamach. Trafiło na mnie, a mogło trafić na 15-letniego chłopaka, czy niewinną dziewczynę, jadącą sobie na rowerze. Można było zostać w tym lesie już na zawsze - opowiada w obszernej rozmowie z Interią Tadeusz "Taddy" Błażusiak, gwiazdor motocyklowego enduro, który w Katalonii - jadąc na trening - nadział się na drut rozciągnięty nad drogą dojazdową. Artur Gac, Interia: Bardzo miło cię słyszeć. Głos masz już taki, który znamionuje, że wiele poszło w dobrą stronę w procesie twojej rekonwalescencji od feralnego 11 listopada, o czym obszernie opowiedział Interii twój brat i zarazem menedżer, Wojciech Błażusiak . Tadeusz Błażusiak*, legenda motocyklowego enduro: - Dziękuję bardzo. Wszystko się zgadza, czuję się już dużo, dużo lepiej. To nie była kontuzja, tylko bardziej rana, dlatego w miarę szybko sprawy posuwają się do przodu. Co nie znaczy, że jestem już gotowy do sportowej walki. Niemniej robimy z ekipą wszystko, co możliwe, abym jak najszybciej został doprowadzony do stanu, w którym wrócę do treningów. Na razie stoimy, co na pewno nie będzie idealne w przygotowaniach do sezonu, ale cóż... Takie są realia i trzeba się z nimi zmierzyć. Rozumiem, że klinikę już opuściłeś. A ile dokładnie czasu byłeś hospitalizowany? - Długo nie byłem, z taką raną nie wygląda to bardzo trudno. Po samym zabiegu wyszedłem do domu, tak że wróciłem do siebie właściwie od razu, a następnie już tylko dojeżdżałem na wymiany opatrunków, czyszczenie, kontrolę, antybiotyki, itd... Oczywiście trzeba było postępować według całego protokołu. Myślę, że lada chwila będą wyciągane dodatkowe szwy, a później kolejne. Mam nadzieję, że w ciągu dwóch tygodni sprawa będzie załatwiona na tyle, aby można było normalnie działać. Z tym, że niestety uciekną mi trzy tygodnie z dobrego treningu, co spowoduje dużą dziurę w przygotowaniach do mistrzostw świata. Widzieliśmy te zdjęcia z głęboko rozciętym policzkiem do górnej wargi, doszła też rana pod nosem. Ile dokładnie założono ci szwów? - Co do jednego nie potrafię powiedzieć, ale mniej więcej ponad dwadzieścia. Było też dużo szwów wewnętrznych, ponieważ przecięciu uległ mięsień twarzy. A ile było w środku? Tego nie wiem. Nie zapytałem. Najważniejsze było, aby ranami szybko zajął się chirurg. - Akurat mam szczęście, że tutaj posiadam dostęp do wszystkich specjalistów. Doktor Vicente Paloma, chirurg-plastyk z Barcelony, czekał już na mnie w klinice, zanim dojechałem na miejsce. W zabiegu uczestniczyło trzech specjalistów, którzy wyczyścili rany, pozszywali oraz posprawdzali nerwy. Naprawdę super ekipa i fajnie, że tak fachowo i z biegu to załatwili. Właśnie chciałem dopytać o nerwy. To w sumie cud, że nie ucierpiały. - Nie, a ta kwestia była dla nich priorytetem, bo w twarzy jest niewyobrażalna ilość nerwów. Pomyśl sobie, jak działa mimika twarzy, mięśnie ruszają się we wszystkie strony. Dlatego bardzo łatwo można było skończyć z opadniętym policzkiem. Ale udało się! Nerwy były całe. Niewiele brakowało, aby ta rana była na wylot, czyli do środka jamy ustnej, ale tego też udało się uniknąć. Tak naprawdę szczęście w nieszczęściu... Skandal, polski gigant wyrzucony z mistrzostw świata. Niewiarygodne kulisy wokół Tadeusza Błażusiaka To chciałem powiedzieć, że w tragizmie tej sytuacji był ogrom szczęścia i splot pozytywnych niuansów, które powodują, że unikasz dużo cięższych konsekwencji. - Zgadza się, pan Bóg podał mi rękę. Ten medal ma dwie strony. Można było wyjść z niego w pełnej wersji szczęścia, czyli to, co w gruncie rzeczy stało się ze mną. A więc bez uszkodzonych nerwów, zaś głęboka rana się zagoi. Nawet jeśli pozostanie widoczne znamię, to przecież żaden problem. A z drugiej strony można było zostać w tym lesie już na zawsze. I tu jest dramatyzm tej całej sytuacji. Ludzie, którzy wyprawiają takie rzeczy, nie zdają sobie sprawy z konsekwencji. Bo mnie totalnie się udało. To, co stało się ze mną, było jak wygrana na loterii. Szukając właściwego słowa powiedziałeś, że to nie jest klasyczna kontuzja, tylko rana. I myślę sobie, że nie tylko rana w sensie fizycznym, bo dzięki Bogu wkrótce się zabliźni, lecz wielka rana na duszy i sercu. Oto spotkałeś się z sytuacją, w której ktoś mógł odebrać ci życie. - Dokładnie, po prostu dotykasz sedna sprawy. Ja, jako sportowiec, biorę pod uwagę ryzyko związane z tym, jaki uprawiam sport, co robię by wygrać zawody i jak się przygotowuję. Jest to ten rodzaj ryzyka, które wkalkulowuję i świadomie się na nie zgadzam. A tutaj wydarzyła się sytuacja, którą porównuję do tego, jakby ktoś wszedł do centrum miasta, wyciągnął pistolet, wybrał sobie jednego człowieka i do niego strzelił. Czyli kompletnie irracjonalne zdarzenie, bo ten ktoś nie zrobił żadnego błędu, a jedyna jego "wina" polega na tym, że w danym dniu i o danej porze znalazł się w tym położeniu. Ktoś, kto robi coś takiego, dopuszcza się zamachu na życie drugiego człowieka. To był normalny zamach. Trafiło na mnie, a mogło trafić na 15-letniego chłopaka, czy niewinną dziewczynę, jadącą sobie na rowerze. To był totalny i bezmyślny zamach na czyjeś zdrowie lub życie. Na przestrzeni kilkunastu lat odbyliśmy mnóstwo rozmów. Rozmawialiśmy nie tylko wtedy, gdy byłeś nieuchwytny dla rywali, ale także po cięższych kontuzjach, gdy wracałeś do większej formy, nie do końca wszystko się układało i tak dalej... Natomiast pierwszy raz słyszę taką emocję w twoim głosie, co daje do myślenia, że nigdy wcześniej nie zmierzyłeś się z tak ekstremalną sytuacją. - Zgadza się. Tym bardziej podkreślając to, co powiedziałem, że mogła spotkać mnie tragedia, na którą nie miałem żadnego wpływu. Słuchaj, większe zrozumienie jest dla wypadku komunikacyjnego, bo człowiek podejmuje ryzyko przemieszczania się w ruchu ulicznym. A nawet wsiadając na pokład samolotu zdaję sobie sprawę, że niesie to ze sobą określone ryzyko, ale swoich wyborów dokonuję świadomie. A tu przecież nie było mowy o jakimkolwiek ryzyku, które powinienem był wziąć pod uwagę. Tylko normalny zamach. Jeżeli precyzyjnie zrozumiałem z relacji twojego brata i menedżera, Wojciecha Błażusiaka, jechałeś motocyklem ścieżką dojazdową na obiekt treningowy... - Tak jest. I miałeś moment bezwarunkowy, dosłownie w ostatniej chwili, gdy coś błysnęło ci w oku i wykonałeś ruch na motocyklu, którym także dopomogłeś sobie zminimalizować bardziej tragiczne skutki? - Nic nie widziałem, kompletnie. Dopiero poczułem, jak drut trafił mnie w kask i zaczęło mnie przeciągać na jedną stronę. Możliwe, że myślami byłem gdzieś indziej. Wieszając drut na tej wysokości ktoś chciał, z pełną premedytacją, zrobić komuś krzywdę. To jest najbardziej smutne z całej tej sytuacji. To tak, jakby ktoś strzelał do ciebie z pistoletu. Nawet na kulki, ale celował w twoją głowę, czyli miał zamiar nawet odebrać ci życie. Ściągnęło cię z motocykla, przewróciłeś się i pewnie pierwszym, co widać i czuć, była krew. - Zdecydowanie. Padłem przewrócony przez drut, a następnie poczułem smak krwi w buzi. I też do końca nie wiedziałem, jakie mam rany na ciele, czy tylko na twarzy, a może też w innych miejscach. Nie byłem w stanie ocenić, ponieważ pozostawałem pod wpływem tak wielkiego zaskoczenia. Następnie działałeś intuicyjnie, czy było w tym dużo racjonalności, ze świadomością, że musisz jak najszybciej dostać się na parking, pod swój samochód, kalkulując, że optymalniej będzie samemu dojechać do szpitala niż dzwonić po karetkę? - To już było w pełni racjonalne działanie. Wiedziałem, że muszę stamtąd ewakuować się jak najszybciej w pobliże miejsca, gdzie są ludzie, gdyby cokolwiek się ze mną działo. Cały czas nie byłem bowiem pewny, ile mam obrażeń i jak są one poważne. Gdy dojechałem do głównej drogi, zatrzymałem przejeżdżający samochód, którego kierowca chwilę przy mnie posiedział, nim doszedłem do siebie. A następnie, gdy już wiedziałem, że jest to w cudzysłowie tylko rana, a nie urazy zagrażające życiu, zaczęliśmy działać z moim teamem. Na zasadzie, aby jak najszybciej wybrać jak najlepsze miejsce, w którym specjaliści się mną zajmą. Odetchnąłem, że to nie jest ani uszkodzone oko, ani przerwany nos, tylko bardziej mówimy o "estetyce". Natomiast w tym samym momencie przez głowę przelatywała mi myśl, że kilka centymetrów niżej i nie byłoby w ogóle o czym rozmawiać. To jest najgorsza świadomość, z której już w zasadzie w pierwszej sekundzie zdałem sobie sprawę. I jak blisko było "afiszu"... Nie mówimy o kontuzji, że ktoś kończy sezon ze złamaną ręką, nogą lub czymś tego typu, tylko jest koniec. Już go nie ma. To tragiczne, ale pewnie nie ma większych wątpliwości, że gdyby ten drut trafił cię na wysokości szyi, to zadziałałby jak gilotyna. - Najprawdopodobniej tak. Przecież to, co zostało mi na twarzy, było następstwem uderzenia drutu najpierw w gogle i kask, a dopiero wtedy zsunął się między kask i gogle. Gdyby trafił mnie bezpośrednio na skórę, to jest prawdopodobieństwo, bliskie stu procent, że teraz byśmy nie rozmawiali. To jest najbardziej przerażające w tej całej historii. Gdy jechałeś samochodem do kliniki, adrenalina działała i powstrzymywała krwawienie, czy trudno było je zatamować? - Z głębokimi ranami jest źle i dobrze. Źle o tyle, że właśnie są głębokie, a dobrze, bo bardzo nie krwawią. Na początku było sporo krwi z tkanki zewnętrznej, a to, co w środku, czyli zbity mięsień, już tak nie krwawi. Fakt, że miewałem w swoim życiu już mocno skomplikowane rozcięcia powodował, że wiedziałem, jak się z tym w miarę obejść i gdzie ucisnąć, by zatrzymać krew. Czy jest w tobie pełna determinacja z uwagi na powagę sprawy, która mogła pozbawić cię życia, iż ambicjonalnie podchodzisz do zdemaskowania sprawcy, aby spotkała go przykładna kara? Jesteś w jakiś sposób zaangażowany w ten proces, czy jest on po stronie wyłącznie organów ścigania? - Ze swojej strony zrobiłem to, co mogłem. To znaczy w Andorze, jak również w całej Hiszpanii, bardzo dużo było na ten temat w mediach. Nawet nie musiałem na to naciskać, bo moja wiadomość w mediach społecznościowych spotkała się z tak szerokim zainteresowaniem. Podchwyciły to nie tylko media sportowe i specjalistyczne, ale także tzw. mainstreamowe. I to jest najważniejsze, co mogliśmy zrobić. Mogłem wykorzystać to, kim jestem, żeby sprawa ujrzała światło dzienne. I może ten, kto to zrobił lub robi, zastanowi się dwa razy. Oczywiście mam nadzieję, że sprawcę mojego wypadku spotka odpowiednia kara, a jeśli nie uda się go znaleźć, to liczę, że karma załatwi sprawę. Ważne było zwrócić na to sprawę, bo wiesz, jakie wiadomości do mnie wróciły? Opowiedz. - Słuchaj, jak opublikowałem tę informację w mediach społecznościowych, dostałem kilkadziesiąt wiadomości od ludzi, którzy w ten sposób stracili kogoś bliskiego. Co ty mówisz... - Naprawdę. Niestety okazuje się, że to nie jest odosobniony przypadek. Ktoś mi napisał, że 20 lat temu stracił brata, inna osoba znajomego, jeszcze inna kolegę, itd... Absolutnie trzeba na to zwrócić uwagę, bo moim zdaniem ci ludzie, sprawcy, nie zdają sobie sprawy. A jeśli sobie zdają, to powinni być odizolowani od społeczeństwa. Przypominam sobie choćby opowieści Rafała Sonika, który relacjonował, jak miejscowa ludność w Afryce zastawiała śmiercionośne pułapki, również w postaci rozpiętej nad drogą liny. - Sprawa jest jednak taka, że my jesteśmy tutaj w centrum Europy, a nie - z całym szacunkiem - na przykład w Mauretanii. W krajach najwyższego rozwoju żyje nam się dobrze dlatego, że jesteśmy we wspólnocie cywilizowanych ludzi. I tego się trzymajmy, jednocześnie starając się, aby obywatele z takich krajów szli w naszym kierunku, a nie my w kierunku dżungli. Warto zrobić wiele, aby w państwach, w jakich mamy przywilej żyć, tego typu historie się nie powtarzały. W obliczu dużo ważniejszych spraw, wątki sportowe schodzą na dalszy plan. W każdym razie pierwsza runda motocyklowych mistrzostw świata SuperEnduro odbędzie już 14 grudnia w Gliwicach. Straty w twoich przygotowaniach na swój sposób będą niepowetowane. Temat startu wciąż pozostaje otwarty? - Zobaczymy, kiedy będę mógł wrócić do treningów oraz jak będę się czuł. Intencja jest taka, aby pokazać się w Gliwicach. Nie da się ukryć, że dziura w istotnym okresie treningowym będzie spora, ale zobaczymy, czy w miarę szybko uda mi się wrócić na motocykl. Chciałbym wystartować w Polsce, ale na dziś jeszcze nie znamy decyzji. * 41-letni Tadeusz Błażusiak budował swoją legendę w Europie, a przede wszystkim od 2007 roku w Stanach Zjednoczonych, przez długie lata będąc fabrycznym zawodnikiem zespołu KTM. W tym czasie zdobył m.in. sześć tytułów mistrza świata superenduro, pięć mistrzostw Ameryki Północnej w endurocrossie, cztery złote medale X-Games (igrzyska sportów ekstremalnych), a także odniósł pięć zwycięstw z rzędu w morderczych zmaganiach Erzberg Rodeo . W grudniu 2016 roku wcielił w życie decyzję o zakończeniu kariery , ale jego rozbrat z motorsportem zakończył się bardzo szybko. Niedługo był zawodnikiem stajni GasGas , a obecnie wypełnia kontrakt ze Stark Future , rywalizując elektrycznym motocyklem Stark Varg . Korzystanie z portalu oznacza akceptację Regulaminu . Prywatność . Copyright by INTERIA.PL 1999 - 2024 . Wszystkie prawa zastrzeżone.

SOURCE : interiasport
RELATED POSTS

LATEST INSIGHTS