Blogs
Home/entertainment/"Rosja nigdy nie bya demokracja. Nie powtarzaj bedow Obamy Trumpie"

entertainment

"Rosja nigdy nie bya demokracja. Nie powtarzaj bedow Obamy Trumpie"

Jak to sie stao ze kraj ktory jeszcze niedawno zmierza w przyszosc nagle dokona ostrego zwrotu "Nie mogem uwierzyc ze w XXI w. jest mozliwe takie potworne barbarzynstwo takie bezmyslne okrucienstwo taka atwowiernosc zwykych ludzi w obliczu tak bezczelnych garstw propagandy. A jednak wojna wybucha i toczy sie juz drugi rok. I wywoaa ja Rosja moja ojczyzna" pisze w najnowszej ksiazce Dmitrij Guchowski. W Onet Kultura przedrukowujemy jej fragment.

November 10, 2024 | entertainment

Prezentujemy fragment książki Dmitrija Głuchowskiego "My. Kronika upadku". Przekład: Paweł Podmiotko. Wydawnictwo Insignis Media, Kraków 2024. Jak to możliwe, że naród, któremu wojna z Ukrainą została początkowo narzucona, nie spierał się i nie sprzeciwiał tej rzezi? Że znaleźli się ludzie gotowi szczerze ją popierać i tacy, którzy zgodzili się wziąć w niej udział – dla zysku lub z powodu możliwości, które otwarły się przed nimi w zamian za jawne i oczywiste bestialstwo? Dlaczego bezwzględna większość moich współobywateli wolała udawać, że tej wojny po prostu nie ma, że w żaden sposób ich nie dotyczy – nawet wtedy, gdy już zaczęła ich dotyczyć? Dla mnie ta wojna była nie tyle zaskoczeniem, co prawdziwym szokiem. W swoich powieściach z zapałem kreśliłem apokaliptyczne scenariusze, ale w rzeczywistości nie mogłem uwierzyć, że w XXI w. jest możliwe takie potworne barbarzyństwo, takie bezmyślne okrucieństwo, taka łatwowierność zwykłych ludzi w obliczu tak bezczelnych łgarstw propagandy. A jednak wojna wybuchła i toczy się już drugi rok. I wywołała ją Rosja, moja ojczyzna. Na pytanie: "Jak Rosja zmieniła się z demokratycznego państwa w totalitarną, neosowiecką dyktaturę?", odpowiedź brzmi oczywiście tak, że Rosja nigdy nie była demokracją, ale też wciąż nie jest totalitarną dyktaturą. Przez całe te trzydzieści lat nasz kraj był i nadal jest na wskroś skorumpowaną republiką bananową – na wzór tych w Ameryce Łacińskiej czy Afryce – ale zamiast bananami handluje i szantażuje świat gazem i ropą. Stojący u steru przypadkowi ludzie, miernoty i beztalencia, uczepili się pokaleczonych wymion wielkiego niegdyś imperium i wydoili je do krwi. I to właśnie ci tymczasowcy ze wszystkich sił starają się przejść do wieczności, właśnie ci samozwańcy próbują przekonać lud o sakralnej naturze władzy. I właśnie dlatego, że zdają sobie sprawę ze swojej przypadkowości, tak bardzo starają się zasłonić bohaterskim mitem własny goły tyłek. Najpierw próbowali odgrywać nowoczesne i postępowe demokratyczne państwo, teraz usiłują przedstawić naszą bananową republikę jako nowe wcielenie stalinowskiego Związku Radzieckiego . W rzeczywistości jednak cała ta mazanina na kartonowo-gipsowych konstrukcjach jest potrzebna tylko po to, by ukryć prawdziwe procesy zachodzące w Rosji: procesy gnicia i gorączkowego rozkradania, upychania po kieszeniach niszczejącego majątku narodowego. To niekończąca się historia oszukiwania innych i siebie, w której władza okłamuje nieszczęsny, pozbawiony praw naród, marzący o zwykłym ludzkim życiu, mówiąc mu, dlaczego to życie jest dla niego nieosiągalne, a nawet przeciwwskazane. Ponieważ istnieje rzekomo jakaś historyczna misja, dla której musi wszystko poświęcić, tak jak zrobili to jego ojcowie i dziadowie. Ponieważ jesteśmy otoczeni wrogami, "nas dziś gnębią siły ponure", jak śpiewało się w rewolucyjnej pieśni sprzed stu lat i jak śpiewa się po dziś dzień w telewizyjnej propagandzie. Dlatego lichotę życia Rosjanina można uzasadnić wielkością Rosji. Ale dlaczego naród, który wyszedł z niewoli egipskiej na spotkanie wolności, zatęsknił na pustyni za batem i sam powlókł się z powrotem do swoich nadzorców? Kiedy Rosja została opętana przez biesa, przez którego miota się w ataku szału, bluzgając nieartykułowanymi przekleństwami i absurdalnymi oskarżeniami, rzucając się z pianą na pysku na swoich sąsiadów, próbując rozszarpać im gardła? I jak nazywa się ten demon? Do tej transformacji wcale nie doszło błyskawicznie. Odbywała się stopniowo i w żadnym razie nie spontanicznie; kierowały nią państwowe i lojalne wobec państwa mass media, a wszystko to w kontekście nasilenia nie tylko propagandy, ale i represji, tak że każdy mieszkaniec Rosji zaczynał powoli rozumieć, jak wolno mu myśleć, a jak nie warto. Ledwie parę lat przed zajęciem i aneksją Krymu w Rosji panowały jednak zupełnie inne nastroje – tylko nieliczni obywatele pragnęli odzyskać dawne ziemie radzieckie czy imperialne, natomiast większość marzyła o modernizacji i dalszym dryfowaniu na Zachód. A i po dziś dzień pomimo tytanicznych wysiłków i nieograniczonych środków na propagandę, pomimo mocno nagłaśnianych represji, mimo eliminowania aktywistów politycznych i totalnej cenzury – rosyjskim władzom nie udało się osiągnąć jednomyślności, choć otwarty opór wobec reżimu i rozpętanej przez niego wojny został złamany. Niemniej wojnę – i cały ten paranoidalno-rewanżystowski projekt Putina – popiera znaczna część społeczeństwa. Ta książka składa się z artykułów i felietonów, które pisałem dla różnych periodyków w ciągu ostatniej dekady; przeważnie komentując wydarzenia, które zdawały się wówczas ważne, a czasem nawet przełomowe, i dokumentując to, jak reagowała na nie opinia publiczna. Poza tym przy okazji, dokonywałem sam dla siebie pewnych odkryć dotyczących "losu ojczyzny" i "stanu umysłów". I chociaż publikując je tutaj w porządku chronologicznym, układam je jak zapiski w dzienniku pokładowym statku kosmicznego spadającego w czarną dziurę, to wzięte razem, teksty te tworzą też coś więcej: mozaikę przedstawiającą nie tylko spotykającą Rosję katastrofę, ale i Rosję, którą ta katastrofa spotyka. Kto winien? – sami dobrze wiecie. Co robić? – to pytanie za sto punktów. Ale jak do tego doszło? – to proszę bardzo, o tym mogę długo. Aby przypomnieć, jakie wydarzenia są komentowane w tym czy innym artykule, postanowiłem opatrzyć każdy z nich wprowadzeniem opisującym kontekst historyczny: to ważne, ponieważ o niektórych wypadkach czy dyskusjach zdążyliśmy zapomnieć, choć kilka lat temu społeczeństwo było nimi bardzo zbulwersowane. Często snułem prognozy – a ponieważ nierzadko się też myliłem, artykuły te wymagają mojej własnej oceny post factum. Oceny te przedstawiam w komentarzach, które umieściłem po każdym z artykułów. W wielu z tych tekstów wykorzystywałem pewien chwyt retoryczny: pisałem w imieniu ludzi żyjących w Rosji w tym samym czasie co ja, w "naszym" imieniu. "Myślimy", pisałem, "czujemy"... Starałem się diagnozować procesy zachodzące w narodzie, czując się jego częścią. Ale czy mam prawo mówić w imieniu tego narodu, choć nie przewidziałem ani wojny, ani faktycznej narodowej zgody na jej rozpętanie, choć znajduję się dziś na emigracji politycznej, a we własnej ojczyźnie zostałem napiętnowany jako obcy agent i wydano za mną list gończy? I kim są ci "my"? Czy da się opisać osławiony "rosyjski naród" lub, mówiąc słowami naszej konstytucji, "wielonarodowy lud Rosji"? Czy można wliczyć do niego wszystkich ludzi w Rosji mieszkających? Co ich łączy oprócz czerwonego paszportu, obowiązku płacenia podatków Kremlowi i poświęcania dla niego życia na szaleńczych wojnach? Czy inteligencja lub klasa średnia są w ogóle jego nieodłączną częścią, myślącą i czującą tak samo jak umowne "masy"? Są to pytania otwarte. Myślę jednak, że czasem udawało mi się wyczuć i opisać jakieś kompleksy, jakieś bolesne punkty, jakieś ambicje i marzenia, które stanowią wspólny mianownik dla licznych i bardzo różnych moich współobywateli. A kiedy naniże się te artykuły w porządku chronologicznym na nić przeobrażenia Rosji z kraju próbującego być normalnym w państwo, które tę normalność odrzuca – zaczynają wyglądać jak prawdziwa kronika naszej wspólnej jaźni i zbiorowej nieświadomości. Kronika upadku w czarną dziurę. Oni na ciebie czekali, Trumpie. Oni trzymali za ciebie kciuki. Palili świeczki za twoje zwycięstwo i stawiali na nie wszystkie żetony. Dzień i noc wychwalali cię we wszystkich rządowych kanałach telewizyjnych, radiowych i internetowych, jakbyś był ich kandydatem. Jakby to były ich wybory, jakbyśmy mieli w nich prawo głosu. Tak właśnie trudzą się w pocie czoła kaukascy gubernatorzy, zdobywając dla Putina jego dziewięćdziesiąt dziewięć procent miłości ludu. Oni walczyli o ciebie, Trumpie, zapominając o dumie narodowej, nie zdając sobie sprawy, że skłaniając Rosjan do bliskości z tobą typowymi dla siebie metodami, robią z Rosji kolejny amerykański stan, którego los zależy od polityków w dalekiej stolicy federalnej. Jesteś tym, czego od dziecka uczono nas nienawidzić w Ameryce. Jesteś bezczelnym oligarchą, Trumpie, jesteś łgarzem, pływasz w złocie i szanujesz tylko szmal, jesteś też imperialistą, ale oni nauczyli nas uwielbiać cię wbrew temu wszystkiemu. Kiedy wygrałeś, oni zgotowali ci owację na stojąco, myśląc, że oklaskują samych siebie. Twoje zwycięstwo było ich zwycięstwem, Trumpie. Ale dlaczego? Dlaczego tak się z ciebie cieszą? Dlatego że złożyłeś im obietnicę, na którą tak długo czekali. Oni chcą od ciebie tylko jednego: szacunku dla Rosji. Brzmi to dość niewinnie i to żądanie wydaje się wykonalne. Jeśli nie wnikać w znaczenia, które przypisują słowu "szacunek" i słowu "Rosja". "Rosja" to oni: grupa osób obecnie dzierżących władzę w naszym kraju. Dość wąska grupa związana wspólną przeszłością i licznymi interesami biznesowymi. Większość z nich to weterani służb specjalnych, cierpiący na zawodowe odchylenia psychiczne. Zdobyli wielką władzę przypadkiem i na złość temu przypadkowi przekonali sami siebie o jej sakralnej naturze. Nie są wybranymi, ale wybrańcami, i dlatego postrzegają ludność jako generator chaosu i zagrożeń. Usilnie zapominają o tym, że sami pochodzą z ludu, i dlatego już ludu nie rozumieją i nie czują. Sami nam powiedzieli, że Rosja to Putin, pod słowem "Putin" rozumiejąc oczywiście i siebie. Tak, przez półtorej dekady zachodnie wywiady zdążyły się zorientować, who is ten zbiorowy Putin. Zorientowały się, z jakim wdziękiem stosuje się we współczesnej Rosji kryminalny styl zarządzania, wdrożony jeszcze przez towarzysza Stalina. Rozwikłały zawiłe powiązania wielkiego biznesu, przestępczości zorganizowanej i służb specjalnych, które stanowią w naszym kraju realną politykę. Zdjęły z nich maski. Zobaczyły ich prawdziwe gęby. A teraz wszyscy będziecie musieli te gęby pokochać, Trumpie, dlatego że maski na nie już nie pasują. Oni wyciągają do ciebie rękę, w czymkolwiek by była umazana, Trumpie. Pamiętaj, że "szacunek" to kluczowe pojęcie w świecie "pojęć". Szanuj, uściśnij. I jeszcze, że "szacunek" oznacza "nieingerencję". Nie powtarzaj błędów Obamy, Trumpie, nie wprowadzaj swojej amerykańskiej reguły do naszego prawosławnego klasztoru. Nasza droga jest szczególna. Rosja od niepamiętnych czasów opiera się na mamieniu i dziesiątkowaniu narodu, na dławieniu wolnomyślicielstwa, na sitwach, na strachu i zachwycie, na amnezji i rekonstrukcjach historycznych, na kłamstwach ideologii i religii, na niekończącej się konfrontacji z potencjalnym przeciwnikiem. Nie, to nie jest zapóźnienie cywilizacyjne. Nie trzeba nas oduczać rytualnego składania ofiar, a nasz feudalny system jest wyjątkowy, piękny, mądry i wieczny. Szanuj cudzą kulturę, Trumpie. I jeszcze jedno: będziemy musieli ustanowić taki sam suwerenny porządek na sąsiadujących z nami terytoriach. Uwierz mi: żadna forma rządów nie pasuje do nich bardziej niż ta kryminalna, którą zaproponował towarzysz Stalin, by utrzymać porządek wśród mieszkańców łagrów. W końcu jesteśmy sobie historycznie bliscy, to, co nam odpowiada, będzie odpowiadać i naszym sąsiadom. Oto dlaczego oni tak na ciebie czekali, Trumpie. Wszystko, czego chcą od Ameryki, to żeby zostawiła ich w spokoju. Żeby przestała dawać dobre rady. Ich figle z waszymi wyborami to tylko pouczający przykład. Im też się nie podoba, kiedy wtrącacie się w nieswoje sprawy. Dlatego byli szczęśliwi, kiedym im obiecałeś, że odpierdolisz się od Rosji. A my byliśmy szczęśliwi, bo oni powiedzieli nam z telewizora, żebyśmy byli szczęśliwi. Nie lubimy, gdy ktoś nam mówi, jak mamy żyć, Trumpie. Może i życie mamy nie takie jak u was, może jest krótkie i niełatwe, ale jesteśmy z tego bardzo dumni. My zresztą nie chcemy żyć, wystarcza nam przetrwanie. Oni na ciebie czekali, Trumpie. Wszyscy czekaliśmy. Nie spieprz tego. Wyjedziecie sapsanem z tętniącej życiem wiosennej stolicy, z gwarnych Patriarszych, z moskiewskich teatrów – na parterze szpilki nie wciśniesz, a ceny kosmiczne! – z wypchanych po brzegi centrów handlowych i wiecznych korków – i znajdziecie się w chłodnym, słonecznym Petersburgu. Będziecie spacerować po nabrzeżach, mrużąc oczy, owiewani świeżą bryzą, urządzicie sobie małą rundkę po słynnych już chyba na całym świecie gastropubach lub tamtejszych szalonych nocnych lokalach. Zdawałoby się, że Piter jest daleko, ale oto jest, tuż obok – ciut ponad siedemset kilometrów. Ledwie cztery godzinki szybkim pociągiem i już całkiem inny vibe . A gdyby sapsany nie kursowały na północ z Dworca Leningradzkiego, ale na południe – z Kijowskiego, to w ciągu tychże czterech godzin moskwianie mogliby przyjechać do Charkowa. Prościutko do piekła. Do miasta, w którym rosyjskie bombardowania i ostrzały zburzyły 2 tysiące domów. Bloków, szkół, szpitali. Do miasta, z którego wyjechała jedna trzecia mieszkańców, a reszta, z uporem czepiając się odłamków dawnego życia, codziennie ryzykuje śmierć od odłamków rosyjskich rakiet i pocisków. Do miasta obleganego przez bezwzględnego wroga, który pokazał, na co go stać, w Buczy i Irpieniu. Bezlitosnego wroga? Kimże jest ten wróg? To chyba nie ci ludzie, którzy spacerują po Patriarszych, kupują różne różności w moskiewskich galeriach handlowych i sterczą w korkach, marząc o jak najszybszym powrocie do domu, gdzie czeka na nich rodzina? Ci ludzie to przecież po prostu ludzie, oni nie mogą życzyć śmierci innym ludziom w takich samych blokach z wielkiej płyty, mówiących tym samym językiem, którzy często mają te same imiona. Prawda? Nie mogą. Przecież oni nie popełniają żadnych zbrodni i do nikogo nie strzelają. Co oni takiego robią? Otóż udają, że nic się nie dzieje. Starają się nie rozmawiać o tym, co odbywa się o cztery godziny piekielnym sapsanem od nich. Na szczęście z Moskwy nie słychać charkowskiej kanonady, a do Mariupola ze stolicy Rosji jest w ogóle cholera wie jak daleko, zresztą nikogo nie obchodzi, gdzie to jest! Jeśli do wyszukiwarki Yandex.ru wpisać: "Odległość Moskwa–Ma...", to jako pierwsze wyskakują Malediwy. Podpowiem: do Mariupola z Moskwy jedzie się samochodem piętnaście godzin. Piętnaście godzin jazdy z wypełnionych po brzegi moskiewskich teatrów do teatru z napisem "Dzieci" na dachu, zbombardowanego przez rosyjskie lotnictwo. Do tej izby porodowej. Do Azowstalu, który broni się niczym twierdza brzeska. Broni się przed kim? Nie mówmy o tym, nie mówmy o wojnie, nie wypowiadajmy nawet słowa "wojna", bo to wszystko nie jest takie jednoznaczne. Tańczmy, chodźmy do restauracji, chodźmy do teatru albo po prostu do kina w centrum handlowym, udawajmy, że życie toczy się dalej, że wszystko jest w porządku. No tak, no jest jakaś specoperacja, no są gdzieś jacyś azowscy naziści, no i do diabła z nimi, to przecież tam, to nie u nas. A my, tak przy okazji, też mamy ciężko: a to Apple Pay nam szuje wyłączają, a to McDonald’s się wycofuje, myślą, że wezmą nas głodem. A my im na złość i tak będziemy się bawić i imprezować, nastraszyliście jeża gołą dupą! Moskwa i Piter wyglądają normalnie, toczy się w nich normalne życie, niemal takie samo jak wcześniej. Bańka. A w bańce: talerz z sałatką albo ze szczi, teatralna scena, ekran kinowy, droga do pracy, droga do domu. A to, co chlusta krwią i ropą poza tą bańką, to, z czego składa się teraz cała reszta świata, jakby w ogóle nie istniało. Tyle że istnieje. Tak, nie przerwało jeszcze łożyska, nie trysnęło w życie każdego z nas krwią i ropą, ale ciśnienie na zewnątrz jest coraz silniejsze i rośnie również wewnątrz bańki. Wiedza o morderstwach i zniszczeniach dokonywanych pod kłamliwymi, codziennie innymi pretekstami w imieniu Rosji – mimo wszystko dociera do ludzi w bańce. Trupi smród przenika do środka, łożysko nie jest w stanie wszystkiego odfiltrować. A co jeszcze straszniejsze, ten smród staje się częścią normalności, zabójstwa cywilów noszących te same imiona i nazwiska co ty stają się częścią normy. Biblijne zakazy są uchylane, unieważnia się nawet najważniejsze przedbiblijne tabu, wynajduje się uzasadnienie dla ludożerstwa. I nie ma co wierzyć, że nowa normalność będzie podobna do starej. Trucizna przeniknęła już do ciała i duszy, po prostu działa z opóźnieniem. Odżegnujemy się od myśli, że pociąg z Moskwy do piekła jedzie cztery godziny, i nie wybieramy się tam, ale linia szybkiej kolei została już zbudowana i teraz piekło pędzi nią do nas. Pamiętam, że jeszcze dwa lata temu lubiłem się zastanawiać: ciekawe, jak to się stało, że naród niemiecki, który nie tylko się szczycił, ale wręcz pysznił swoją wyrafinowaną kulturą, subtelną i mądrą literaturą, wspaniałą filozofią, tradycją humanizmu – swoją, bez lizusostwa, wielką cywilizacją – zaledwie w ciągu dwóch dekad zdążył całkowicie zezwierzęcieć i zamienić się najpierw w tłum, a następnie w stado, oduczyć się – z ochotą, z pasją – myślenia, uwierzyć pozbawionemu wdzięku ludożercy, uczynić go swoim narodowym przywódcą i zacząć z niemiecką systematycznością i umiłowaniem porządku eksterminować żywych ludzi innego pochodzenia. Interesował mnie tu nie tyle Hitler, którego charyzmy nie czułem, choć dopuszczałem jej istnienie, ile zwykli Niemcy: dlaczego przyzwoici obywatele gotowi są popaść w zbydlęcenie, po co im wydawanie swoich sąsiadów i skazywanie ich na obóz koncentracyjny i dlaczego tak łatwo przychodzi im wożenie swoich dzieci w wózeczkach przysłanych z Birkenau? Starałem się, ale w żaden sposób nie mogłem pojąć, jakie cząstki ludzkiej duszy są za to odpowiedzialne. Mój własny kraj też dotknął totalitaryzm i terror; w stalinowskim Sojuzie działał jednak, jak mi się zdaje, jakiś inny mechanizm: ze względu na masowość i nieprzewidywalność represji ludziom został wpojony zwierzęcy strach, kompletnie stracili zdolność rozumowania i stawiania oporu i pokornie czekali, kogo Moloch pożre w następnej kolejności. I oto rok temu pokazano mi, jak to się dzieje. Jak naród, który przez dwadzieścia lat niby to żył w wolności, któremu pozwalano (po raz pierwszy w jego tysiącletniej historii) na wolnomyślicielstwo i wybór własnej wiary i ideologii, może w ciągu kilku miesięcy stoczyć się nie tylko z powrotem w czasy sowieckie, dyktatorskie, ale dalej, głębiej, w jakieś wręcz średniowiecze. Okazało się, że wystarczy przekształcić telewizję z medium informacyjnego w narzędzie propagandy. To właśnie zrobiono: zarazem prostacko, prymitywnie – i po mistrzowsku. Joseph Goebbels mógł tylko pomarzyć o takim instrumencie jak współczesna rosyjska telewizja. To, na co Goebbels potrzebował dekady, u nas zrobiono w rok. Naród okazał się na to gotowy. Gotowy uwierzyć, że jesteśmy otoczeni przez wrogów. Że chcą nas rozbić, okupować, skolonizować, wyssać naszą drogocenną ropę i nasz ukochany gaz. Pożreć nas i przetrawić. Zniszczyć nas i wznieść nad Kremlem gwiaździsty sztandar. A dlaczego im uwierzyliśmy, dlaczego daliśmy się nabrać na tak oczywiste niekiedy kłamstwa? Przecież nie przegraliśmy tak naprawdę zimnej wojny. Przecież wrogowie nie okupowali naszego terytorium, nie kazali nam płacić wielomiliardowych reparacji, amerykańscy marines nie odbyli zwycięskiej defilady na placu Czerwonym i nikt nie odebrał nam Kaliningradu. Skąd się wzięło to poczucie narodowego upokorzenia i klęski podsycane przez kanały telewizyjne? Oczywiście wali się i tonie imperium, którego budowa trwała trzysta lat. Żadnemu narodowi pożegnanie z imperium nie przychodziło łatwo – nawet Węgrzy po dziś dzień nie mogą się pogodzić z jego utratą. I tak, okazało się, że cały system wartości, w którym nas wychowano, cała ideologia – nagle okazały się błędne. Najważniejsze jednak, że w nowej Rosji ludzie nie mieli poczucia wybraństwa, wyjątkowości, wielkości, nie czuli przynależności do siły, którą szanują i której boją się wszyscy na świecie, i która ten świat zmienia. Człowiek rosyjski nigdy nie był prawdziwie wolny: najwyżej w życiu osobistym, a i to wcale nie zawsze. I nigdy nie był syty. I nigdy państwo nie pozwalało mu poczuć szacunku do samego siebie. We wszystkich epokach szacunek ten zastępowała duma z własnego kraju. Oparta, rzecz jasna, na propagandzie. Zaś w ostatnich latach nasz kraj nie dawał żadnych nowych powodów do dumy, lecz jedynie do pogardy i zwątpienia. Właśnie dlatego państwo z coraz większym rozmachem i pompą świętowało co roku 9 maja Dzień Zwycięstwa. W najnowszej historii Rosji nie było żadnych ważniejszych zwycięstw niż wygrana ZSRR z hitlerowskimi Niemcami. Mit o walce z faszyzmem i jego pokonaniu stał się głównym mitem ideologicznym współczesnej Rosji, głównym czynnikiem jednoczącym zróżnicowaną, wieloetniczną populację naszego kraju. Ot i cała psychoanaliza. Ale czy to naprawdę wystarczy, aby dziewięciu na dziesięciu moich współobywateli nagle uwierzyło, że milion osób na kijowskim Majdanie – takich samych jak dowolny rosyjski telewidz – było opłacanych przez Departament Stanu USA? Uwierzyło. Uwierzyli też, że władzę w Kijowie zdobyli najprawdziwsi faszyści, jarmarczni, ze starych filmów wojennych. Uwierzyli w histeryczne, grubymi nićmi szyte propagandowe historyjki o małych dzieciach ukrzyżowanych przez ukraińskich faszystów na placach wschodnioukraińskich miast. Uwierzyli w to, że Krym, gdybyśmy nie dokonali jego anschlussu, zajęliby Amerykanie i rozmieścili w Uświęconym Sewastopolu jakąś swoją Szóstą Flotę. Nawet moi wykształceni przyjaciele w to wierzą! Mówię im: nikogo nie interesuje Sewastopol! Turcja, której armia nie ustępuje rosyjskiej, jest członkiem NATO od pół wieku i całkowicie kontroluje cieśniny Bosfor i Dardanele. Nikt nie potrzebował Krymu oprócz Putina – aby zapobiec przystąpieniu Ukrainy do NATO! Nie słyszą, nie rozumieją, nie wierzą. Nie chcą nawet myśleć, że to Rosja najechała Donbas. Powiedz to głośno, a nazwą cię zdrajcą. "Nie, to ukraińscy faszyści prowadzą operację karną przeciwko donbaskim bojownikom". I tu się przydała mitologia wielkiej wojny ojczyźnianej! Ja myślałem, że to zalatujące naftaliną bzdury, nieznajome twarze na czarno-białych fotografiach... Okazało się, że to przydatne materiały. I nie zmieni się na lepsze, nic się nie zmienia: teraz zabili Niemcowa i telewizja z szacunku do zmarłego niby to odrobinę ochłonęła, nie zaczęła natrząsać się ze zwłok; ale człowiek zajrzy do internetu, a tam podpuszczeni, pobudzeni, nakręceni przez propagandę obywatele krzyczą: "Był psem – to zdechł jak pies!". A te już chyba tylko dziesięć procent ludzi, którzy od samego początku za całą kampanią na Krymie i w Donbasie, za kłamstwem o kontynuacji wielkiej wojny ojczyźnianej, za podsycaniem antyzachodniej histerii widzieli pragmatyczną kalkulację, dokonywaną z zimną krwią manipulację ogłupionym społeczeństwem – teraz, tak, boi się. Mówi, że się nie boi, i wychodzi dziesiątkami tysięcy na marsz w centrum Moskwy – ale boi się, to jasne. Jeśli mogli zabić Niemcowa, to mogą pewnie każdego. Kimkolwiek by był. I teraz – po Krymie, po Donbasie, po Niemcowie – może się zdarzyć wszystko. I obozy, i represje, i wózeczki z Birkenau. Jak się okazuje, dzieje się to z ludźmi jakoś niepostrzeżenie. I nie tylko Niemcy byli do tego zdolni, ale, jak widać, również my. Nie chce się w to wierzyć. Chciałoby się uspokoić samego siebie: to panika, paranoja. Ale i w Niemczech, jak sądzę, mieli swoje dziesięć procent ludzi, którzy nie głosowali, nie maszerowali, nie dokonywali pogromów – i też absolutnie nie chcieli wierzyć, że to jest w ogóle możliwe. Okazało się, że jednak jest. A teraz, jak się zdaje, możliwe jest wszystko. Rzeczywiście, okazało się, że wszystko jest możliwe: i dziesięć lat w kolonii karnej za antywojenne wywiady i posty w internecie, i setki tysięcy ludzkich losów wrzuconych do bezsensownej maszynki do mięsa, i egzystencjalna wojna między Rosją a Ukrainą, pierwsza taka w historii naszych krajów. I pseudopatriotyczna histeria, i pseudopatriotyczna schiza. I donosy na sąsiadów, i na tych, którzy w metrze czytali ukraińskie wiadomości, i na tych, którzy przypadkiem ubrali się na żółto-niebiesko. Choć nie stało się to tak szybko, jak wydawało się prawdopodobne w tamtym tragicznym momencie. A ześlizgiwanie się w polityczną i humanitarną otchłań pozostało niezauważone dla wielu ludzi – ogólnie dla wszystkich, którzy postanowili nie interesować się polityką – ponieważ jednocześnie poziom komfortu w rosyjskich miastach rósł, poprawiały się warunki życia, cyfryzacja zwiększała jego wygodę: aplikacje rozwiązywały wszelkie codzienne problemy, komunikacja z państwem stała się łatwiejsza dzięki portalom w rodzaju Gosusługi, branża gastronomiczna i restauracyjna rozkwitła, miasta wypiękniały dzięki staraniom zaproszonych urbanistów... Czy była to tylko fasada zasłaniająca otwierającą się za nią otchłań piekła? Dla wielu ludzi fasada ta była jednak dekoracją ich codziennego, całkiem szczęśliwego życia. Wielu po dziś dzień uważa Moskwę za najlepsze miasto na świecie – najczystsze, najbardziej bezpieczne, piękne i wygodne. A jednak coraz trudniej jest nie zwracać uwagi na bijący z piekła żar. Czernieją już i zaczynają się tlić kartonowe dekoracje – nawet we wciąż czystej i pięknej Moskwie, obecnie obwieszonej billboardami rekrutującymi do wojska. A to również w Moskwie przy stacjach metra urządzano łapanki przypadkowych obywateli, kiedy wspomniany w następnym artykule Moloch postanowił zagarnąć 300 tysięcy ludzi i pożreć ich wszystkich pod pretekstem mobilizacji. Ludzie wpadli w panikę, rzucili się do ucieczki za granicę – ale kiedy Moloch się nasycił, westchnęli i wrócili. I żyli jak dawniej, wychwalając najlepsze miasto świata i inne swojskie miasta. Być może dzięki tej naszej skłonności do zapominania, dzięki niechęci do "myślenia o złych rzeczach", dzięki naszemu strusiemu nawykowi chowania głowy w piasek okazało się, że można z nami zrobić rzeczy niewyobrażalne. I nie jest wcale pewne, że najgorsze już za nami.

SOURCE : kultura
RELATED POSTS

LATEST INSIGHTS