Home/entertainment/"Ze szlachty jestes". Odparem zlituj sie Franek z moim nazwiskiem Kulisy zycia bohemy PRL-u

entertainment

"Ze szlachty jestes". Odparem zlituj sie Franek z moim nazwiskiem Kulisy zycia bohemy PRL-u

Naokoo mieszkao sporo znanych osob. Andrzej Wajda Witold Lutosawski pisarze. Kiedy Alicja z daleka widziaa ze nadchodzi ulica ktos znany wyskakiwaa i mowia no chodz mowi w rozmowie z Onetem Jerzy Zurek prozaik i dramaturg. W nowej ksiazce opisuje wspomnienia z lat spedzonych u boku siostr Alicji i Bozeny Wahl zapraszajac za kulisy zycia cyganerii PRL-u. To jemu Beksinski da klucze do swojego mieszkania. "Wchodzi na dach i sprawdza czy u Tomka w pokoju swieci sie swiato. Wiedzia ze go nie upilnuje".

September 30, 2024 | entertainment

To pierwsza jego tak osobista książka. "Alicja. Bożena. Ja" — tytuł miał nieco nawiązywać do filmu "Vicky Cristina Barcelona" Woody'ego Allena — Jerzy Żurek spisał przede wszystkim dla samego siebie. — Myślę, że większość pisarzy pisze dla samych siebie — dodaje. Po kilkunastu latach od tych dość dramatycznych wydarzeń z końca książki próbowałem się jakoś oswoić z tym tematem. Jakoś to z siebie wydobyć. Nie było to łatwe. Książka powstała już kilka lat temu. "To był rodzaj prywatnego wyznania, nieprzeznaczonego do publikacji. Miałem nawet taką ideę, że nie wydam tego za swojego życia" — mówi. "Pojawiły się pewne wątpliwości, czy to nie jest zbyt intymne, zbyt prywatne chwilami. Całość czytali nawet prawnicy, żeby uśmierzyć wątpliwości wydawców". Amelia Sarnowska: Czy to prawda, że Alicja wybiegała na ulicę, by naganiać ludzi do galerii? Jerzy Żurek : (śmiech) Tak, miała taki temperament. Konwenansami się nie przejmowała. Były przecież sprawy ważniejsze. W PRL-u nikt nie wiedział, co to jest galeria, do której można wejść, obejrzeć obrazy i jeszcze coś kupić za niespecjalnie duże pieniądze. Ale wtedy nie było takich technik graficznych jak teraz, kiedy właściwie każdy rysunek można powielić w nieskończoną ilość egzemplarzy. To była boczna uliczka Żoliborza. Prywatnym domu, który oczywiście był okazały, ale mimo wszystko: galeria? W PRL-u? Mało kto wiedział, o co w tym wszystkim chodzi. Nie było gazet poza rządowymi szmatławcami. To skąd ludzie mieli wiedzieć? Naokoło nas mieszkało sporo znanych osób. Andrzej Wajda, Witold Lutosławski, pisarze. Pewnie byliby zainteresowani, ale mieli już pourządzane domy. Na wernisaże owszem przychodzili, ale nie żeby coś kupić, tylko bardziej towarzysko. Minął miesiąc, dwa-trzy. Otwieraliśmy się dzień po dniu. I codziennie to samo: czekamy, przyjdą czy nie przyjdą. I nikt nie przychodził. A jeśli już, to zupełnie przypadkowy przechodzień. Kiedy więc Alicja z daleka widziała, że nadchodzi ulicą ktoś znany, wyskakiwała i mówiła: no chodź, zobacz, przecież tutaj mamy fantastyczne obrazy. I co, działało? Powolutku zaczęła tworzyć się grupa ludzi, która przychodziła regularnie. Każdy miał znajomych, kogoś tam przyprowadzał — i galeria miała coraz więcej odwiedzających. Biurokracja PRL-owska próbowała traktować nas jak sklep, w związku z czym wymagano, byśmy działali już o 8. Ale ze względu choćby na to, że Alicja musiała gdzieś malować, a tylko tam było odpowiednie światło — wymyśliliśmy, że można się było umawiać "na telefon". Rekordzistami byli pewni Japończycy, którzy zapukali do nas do domu o godz. 7. rano, mówiąc, że mają zaraz samolot i w związku z tym muszą wejść już, teraz, zaraz, bo chcą coś obejrzeć. Wpuściliście? Oczywiście. Z samej ciekawości nawet. Powoli kreowała się grupka, która potem przychodziła do nas na wernisaże. Myśmy na początku nie za bardzo wiedzieli kogo zapraszać. Wzięliśmy gotową listę z galerii Zachęta, ale przyzwoitego zaproszenia nawet nie można było wtedy wydrukować. Trzeba było błagać państwowe firmy. O reprodukcjach już w ogóle mowy nie było, zawsze im się kolory "rozjeżdżały". Pamiętam, Franek Starowieyski raz strasznie się o te kolory wściekł. Robił plakat do mojej sztuki "Casanova" w Teatrze Nowym w Łodzi. Ale jak zobaczył, jak został wydrukowany, bardzo się zdenerwował. Padło parę słów nie do zacytowania. Na koniec wręczył mi projekt tego plakatu, taki wielki, piękny rysunek, żebym chociaż wiedział, jak to naprawdę miało wyglądać. Pan także do powstania jednego plakatu się przysłużył. I to nagrodzonego. Opowie pan? Franciszek po pewnym czasie zaczął mnie wyróżniać z całej tej masy ludzkiej, która się przewijała przez galerię. Może dlatego, że jako jeden z niewielu nie znałem tych wszystkich jego fantastycznych opowieści o świecie, z których część okazywała się jednak prawdziwa. Pamięta pan jakieś? Wątpiłem chociażby w jego historię o tym, że wychowywał się w zamku, który był scenerią w "Zemście" Fredry. A potem się okazało, że to była prawda. Jak pierwszy raz się spotkaliśmy, to zapytał: ty ze szlachty jesteś? To mu odpowiadam: Franek, zlituj się, z moim nazwiskiem? Udawał chyba, że nie słyszał, bo według niego wszyscy powinni być ze starej szlachty. Któregoś dnia przyszedł do galerii. Akurat sobie tam siedziałem, i tak ni stąd ni zowąd pyta, czy znam "Rzeźnię" Mrożka. Akurat byliśmy parę dni wcześniej na spektaklu Jerzego Jarockiego, więc mówię mu, że owszem. Na to Franek: "I co, rzeźnia tam jest?". "No pewnie, jak ma nie być?". "A mięso jest?" — pytał dalej. "Jest. I wątróbka, i tasak. No wiesz Franek, jak to w rzeźni". Pytam w końcu: "Ale dlaczego ty mnie pytasz o takie głupoty? O co ci chodzi?". Wtedy on odparł: "Jacyś Włosi z teatru mnie dręczą, że mam im plakat do tego namalować. I że już na lotnisku czekają. Za dwie godziny mam tam być". No i namalował. Namalował. Minęło kilka miesięcy. Jedna z gazet organizowała prestiżowy konkurs na warszawski "Plakat Miesiąca". I co się okazało? Pierwsze miejsce zajął Franciszek Starowieyski i jego plakat do "Rzeźni" Mrożka. Na plakacie był i tasak, i wątróbka. Brakowało tylko gołej kobiety pomiędzy, jak to u Franka bywało. Cały Franek. On potrafił na każdym swoim plakacie wstawić coś specjalnego. Miał taki swój kod, pisany cyrylicą, po arabsku, albo alfabetem żydowskim. Dopisywał mianowicie drobnym druczkiem: a to "d*pa", czy "ch*j", albo coś takiego. Jak dziecko (śmiech). Kiedy się dokładnie przyjrzeć, to prawie na każdym plakacie coś takiego się znajdzie. Strasznie dumny był z tego. Wszyscy zawsze się zachwycają, analizują i wychwalają jego wielki artyzm, a tam "dupa" w kącie. Ale jego żona opowiadała, że cały ten luz to tak naprawdę pozory. Starowieyski był wrażliwy, tak jak każdy artysta. Kiedy był już dość znany, a zamówienia przychodziły z festiwali w Cannes czy z Wenecji, dla całej rodziny to była męka. Męka? Tak, męka twórcza i to trwająca miesiącami. Te plakaty były zamawiane z dużym wyprzedzeniem. Tylko, że on potem długo udawał, że nie ma tematu. I z nikim nie chciał o nich rozmawiać. I nagle, dopiero tuż przed terminem ostatecznym, rzucał się do pracy. To była raczej walka niż praca, dosłownie się tym katował. Nie był pewny niczego. A na koniec zazwyczaj i tak wychodziło z tego coś fantastycznego. To samo wspominał pan też o pracy Alicji i Bożeny. Że "to była walka, nie praca". Może artyści tak już po prostu mają? Prawdziwi tak. To inny rodzaj emocji. Jest w tym i zamach, i rozmach jednocześnie. Franek organizował też tak zwany teatr rysowania przy publiczności. Tworzył wtedy na wielkich płótnach. Bardzo zresztą piękne rzeczy. Do naszej galerii też wstawił kiedyś część jakiegoś tryptyku, to była naprawdę wielka kompozycja, właściwie nawet nie wisiała, tylko stała. Oczywiście pełna nagich kobiet i jakichś dziwacznych zwierząt. Myślimy sobie: no nie, tego przecież nikt nie kupi. Tymczasem zjawił się pewien mężczyzna, który zadeklarował, że on po prostu nie odejdzie bez tego obrazu. Że musi go mieć. Niełatwo chyba było przewozić duże formaty? Chociaż Beksiński ponoć mieścił się na maluchu. (śmiech). Do środka się nie mieścił, ale na dachu mieliśmy taką specjalną konstrukcję. Tylko trzeba było naprawdę wolno jechać. Później miałem dużą mazdę combi i tam mieściło się już wszystko. Nawet Beksiński, ale tylko do czasu, kiedy zmienił format prac. Po wizycie w Zachęcie uznał, że jego obrazy wyglądają jak znaczki pocztowe. I że nie wypada to zbyt dobrze na tle prac rozpychających się na pięciokrotnie większych płótnach artystów. Format robi w sztuce wrażenie. Artyści to wiedzą. Tak samo jak i to, że nieoprawiony obraz to jest w zasadzie półprodukt. Trudno uznać, kiedy dzieło jest skończone, skoro sama Alicja poprawiała swoje obrazy jeszcze na wernisażach. Wracając do prac sióstr: powszechnie się uznaje, że choć PRL był raczej szary i smutny, siostry Wahl były wyjątkowo barwne. Nie można tego jednak powiedzieć o ich obrazach. Skąd te wszystkie szarości i mrok? One malowały cierpienie. Smutek. To był ten rodzaj malarstwa. Próbowałem je namawiać, żeby zmieniły gamę, ale to się nigdy nie udawało. Zawsze był powrót do ciemności. Pamiętam do dziś jeden z pierwszych autoportretów Alicji, jaki zobaczyłem. Czarny na czarnym tle, ale przepiękny. Przy odpowiednim, delikatnym oświetleniu wręcz niewiarygodny. One po prostu malowały w ten sposób. Studiowały malarstwo w pracowni prof. Eugeniusza Eibischa, który sam był kolorystą. I wiedział, jak między tymi kolorami przechodzić, żeby było piękne, ale zarazem trudne i artystyczne. Bo sztuka nie może być łatwa. Wtedy zbyt wiele osób uznawałoby się za znawców. Alicja malowała tak, jak widziała. Beksiński potrafił docenić ich malarstwo. To prawda, a był to człowiek bardzo oszczędny w słowach. Nie wspominając już o chwaleniu kogokolwiek. Pamiętam, że gdy pierwszy raz do niego pojechaliśmy, to on najzwyczajniej w świecie się Alicji bał. Bał? Zdzisław chciał spokojnie żyć na tym swoim Służewcu. A tu przychodzi taka mała, czarna, dużo gada i Bóg wie czego jeszcze chce. Pamiętam, że z początku byliśmy trochę na niego obrażeni, bo cały czas powtarzał, że nie i nie, bo "już ma takiego, co obrazy sprzedaje". Ale Zdzicho miał swojego dobrego ducha, żonę, Zosię. Była poczciwa. Zawsze mówiła: "Zdzisiu, Zdzisiu, a zaproponowałeś Państwu herbatkę, czy kawkę"? A Zdzisiu co? On tylko colę pił. I jak Zosia umarła, uznał, że "nie ma zamiaru nikomu robić ani kawki, ani herbatki. Jak ktoś chce colę, proszę bardzo, a jak nie, to nie". On był wycofanym człowiekiem, w przeciwieństwie do Franka, który był wylewny, i to niezależnie od tego, co tam się w środku u niego działo. A Zdzisław był bardzo oszczędny. I w zachowaniu, i w słowach. Obrazy Beksińskiego pokazywały część jego duszy, choć niekoniecznie tę, którą sam chciałby pokazać. Bo on tylko udawał zwykłego mieszczucha, jakiegoś urzędnika, co to na każdy temat może miło pogadać. A to nie była prawda. Co w takim razie było prawdą o Beksińskim? Zawsze bardzo precyzyjnie ustalał, które obrazy miały wisieć obok których. Ale nie tak, żeby do siebie pasowały, tylko właśnie odwrotnie: żeby uniemożliwić odbiorcy jakąkolwiek dedukcję. Zawsze mówił, że on nie wie, "co pan artysta miał na myśli". "Wyszło jak wyszło", bo "to mu się śniło akurat", i że każdy może sobie myśleć o tych jego obrazach, co chce. Taką miał koncepcję. Sam o sztuce i o innych raczej się nie wypowiadał. Miał oczywiście swoich ulubieńców, w stylu Boscha czy Bruegla, natomiast o współczesnych artystach wolał nic nie mówić. Bał się może, że go zaraz oskarżą, że się wymądrza, albo coś takiego. Po pierwszych niepowodzeniach nasza wzajemna przygoda jakoś tak się zapętliła. On mnie bardziej lubił, bo ze mną mógł sobie tak pogadać normalnie, ale Alicji naprawdę się bał. Ona była dla niego zbyt ekspresyjna. Była zaprzeczeniem wszystkiego, co sam w życiu lubił i robił. No i po jakiejś wizycie, kiedy czegoś tam znów nam odmówił — a on nie ukrywał, że ma obrazy trzech kategorii: najgorsze, czyli do sprzedania, a potem druga i trzecia półka, najwyższa, której nigdy nie sprzedawał — pomyśleliśmy: no trudno. Aż któregoś razu, jak już prawie zrezygnowaliśmy z tego kontaktu, ktoś dzwoni do drzwi. Otwieramy, a tam Zosia ze Zdzisławem, taszczą dwa obrazy. I to z tej drugiej półki, choć nie z najwyższej, to i tak już coś. Beksiński wiedział, że Alicja się zna. Od tamtego czasu byliśmy już — gdyby tylko istniało w jego języku takie słowo — zaprzyjaźnieni. I w czym się ta przyjaźń przejawiała? Choćby tym, że gdy jego najbliżsi zmarli, to Zdzisław mnie dał klucze do swojego mieszkania. Po jakimś czasie mu je oddałem, miałem wówczas swoje problemy. Powiedziałem mu wtedy: "Wiesz Zdzichu, ja ci nie mogę zagwarantować, że będę tym, który w razie czego będzie w stanie ci pomóc". To był człowiek, który nie dążył do bliskości z ludźmi. I kiedy przyszedł raz na wystawę sióstr Wahl — wręcz zmusiliśmy je wtedy, by w końcu pokazały trochę obrazów — stanął koło mnie w jakimś zaułku i powiedział przez zęby, żeby za głośno nie było: "Słuchaj, to są wspaniałe malarki". Tylko ja to słyszałem. Samym siostrom nie pogratulował? Ja im to powiedziałem później, dopiero jak Beksińscy wyszli. Zdzisław nie był oczywistym gościem, nawet na swoją własną wystawę potrafił nie przyjść, więc to wszystko było i tak bardzo miłe. Jak pan odebrał film "Ostatnia rodzina"? Bardzo pozytywnie. To jest poniekąd film zrobiony ze Zdziśka nagrań. Bo on wszystko nagrywał. To był facet wyposażony w najlepszą kamerę, jaka była wtedy dostępna, o wysokiej rozdzielczości. Cała jego pracownia była pełna sprzętów nagrywających. Do tego stopnia, że myśmy wchodząc tam nie mieli wątpliwości, że wszystko jest rejestrowane. On tego zresztą za bardzo nie ukrywał. Jeśli chodzi o film Matuszyńskiego, podobało mi się, jak to było opowiedziane. Kreacje aktorskie świetne, Aleksandra Konieczna — wypisz wymaluj Zosia. Znakomity Dawid Ogrodnik. Pamiętam, że premierze towarzyszyły kontrowersje, że Ogrodnik trochę przesadził i przerysował — ale kto znał osobiście Tomka, nie z relacji radiowych, tylko osobiście — to wiedział, że on taki po prostu był. Pierwsze nasze spotkanie wyglądało tak, że myśmy już akurat wychodzili od Beksińskich, i wtedy w drzwiach pojawił się Tomek. Przychodził do nich na obiady. Nie przywitał się ani nic, tylko rzucił: "No i co jest? Co jest na obiad?". Do matki takim tonem mówił. A Zosia, która była taką normalną kobietą, odpowiedziała mu wtedy: "Ale no jak ty tak mówisz? Przecież przywitaj się z państwem" Przywitał się? Popatrzył tylko i zapytał: "A co to, znowu jacyś handlarze?". Coś takiego powiedział. O ojcu też się czasem pogardliwie wyrażał. Wynikało to chyba z kompleksów. A jednocześnie żył z nimi bardzo blisko. Tomek miał na przykład prawo darmowego pierwokupu obrazów Zdzicha. Zdzisław był zakochany w synu. Oczywiście wiedział, że Tomek ich szantażuje próbami samobójczymi, dochodziło czasem do naprawdę absurdalnych sytuacji. Ale wszystko by dla niego zrobił, i wszystko załatwiał, czego tylko syn sobie zażyczył. Bardzo, bardzo go kochał. I wiedział, że go nie upilnuje. Mieszkali tak blisko siebie, jak mi potem opowiadał, że on noc w noc, jak tylko zapadł zmierzch — wchodził na dach i sprawdzał, czy u Tomka w pokoju świeci się światło. Ale Tomek o tym wiedział. I jak postanowił popełnić samobójstwo, to zorganizował wszystko tak, by wyglądało, jakby żył. By światło było włączone. Zdzisław był naprawdę bardzo delikatnym człowiekiem. To się pewnie jakoś teraz nazywa w medycynie, ale on nie mógł nawet znieść ludzkiego dotyku. Miał kłopoty z podaniem ręki. Większość myślała, że to z pogardy czy wyniosłości, a jemu fizycznie sprawiało to ból. Dlatego najbardziej koszmarnym paradoksem było to, że zginął zadźgany. Tragiczna historia.

SOURCE : kultura
RELATED POSTS

LATEST INSIGHTS