Home/entertainment/Wojciech Gassowski nie zamierza zwalniac. "Nie prowadze zycia stereotypowego emeryta"

entertainment

Wojciech Gassowski nie zamierza zwalniac. "Nie prowadze zycia stereotypowego emeryta"

Nie prowadze zycia stereotypowego emeryta. Trudno mi sobie wyobrazic to ze mogbym niczego nie robic. Zanudzibym sie na smierc. ... Dopoki publicznosc bedzie chciaa mnie suchac a zdrowie bedzie dopisywao chce wystepowac. Na razie nie mysle o koncu kariery. Cay czas mam sporo propozycji. Nie korzystam ze wszystkich bo byoby tego za duzo mowi Plejadzie Wojciech Gassowski. Wokalista wspomina przeomowe dla niego momenty i zdradza jak obecnie wyglada jego zycie.

October 18, 2024 | entertainment

Wojciech Gąssowski w rozmowie z Plejadą: Więcej takich artykułów znajdziesz na stronie głównej Onetu Michał Misiorek, Plejada: Nie ma pan ani telefonu komórkowego, ani komputera. Nie korzysta pan z internetu. Buntuje się pan w ten sposób przeciwko współczesności czy z czegoś innego to wynika? Wojciech Gąssowski: Nie wydaje mi się, żebym specjalnie buntował się przeciwko współczesnemu światu. Po prostu uważam, że można obyć się bez tych wszystkich urządzeń. Nie wiem, jak długo jeszcze będę w stanie tak żyć, ale na razie daję radę. Mam telefon stacjonarny z automatyczną sekretarką. Jestem dość skrupulatny i jeśli ktoś zostawia mi wiadomość, oddzwaniam. Jeżeli ktoś szuka kontaktu ze mną, na pewno go znajdzie. Pan jest tego najlepszym dowodem. Mam wrażenie, że łatwiej się do mnie do dzwonić, niż do moich kolegów, którzy mają po dwie lub trzy komórki, ale nigdy ich nie odbierają. Poza tym nie chcę, żeby telefon mnie ścigał, gdy jestem w kinie, teatrze czy na meczu. Po co miałbym sobie uprzykrzać życie w ten sposób? Często jest pan namawiany do tego, by jednak zmienił pan zdanie w tej kwestii? Do pewnego momentu często to się zdarzało, natomiast moi znajomi już zrozumieli, że zdania raczej nie zmienię i odpuścili. Nie boi się pan, że coś pana przez to mija? Może z komórką i komputerem pana życie byłoby łatwiejsze? Nie rozumiem, w jaki sposób te urządzenia miałyby ułatwić mi życie. Jestem osobą, która lubi kontakt z drugim człowiekiem. Jeśli muszę zrobić przelew, idę do banku. Jeśli chcę wysłać list, idę na pocztę. A jeśli chcę coś kupić, idę do sklepu. Wolę wyjść z domu i spotkać się z ludźmi, niż robić to wszystko przez internet. Oczywiście, zdaję sobie sprawę z tego, że młode pokolenie inaczej do tego podchodzi. Ono jest bardzo przywiązane do tych urządzeń. Obawiam się, że gdyby młodym ludziom zabrać telefony komórkowe, nie wiedzieliby, jak odnaleźć się w rzeczywistości. Być może oni nie mają nawet pojęcia, że są inne niż internetowe sposoby komunikowania się. Momentami odnoszę wrażenie, że świat zmierza w naprawdę dziwnym kierunku. Gdy chcę dodzwonić się do jakiejś instytucji, muszę najpierw usłyszeć sto pytań i nacisnąć milion przycisków, a i tak nie zawsze udaje mi się porozmawiać z żywym człowiekiem. Zadziwia i męczy mnie to. Wiem jednak, że mój sprzeciw niewiele da. Co z tego, że mnie się to nie podoba? Raczej staram się o tym nie myśleć i po prostu omijam nowe technologie. I dokąd będę dawał sobie radę bez nich, nie zamierzam zmieniać podejścia. Jest pan zadowolony z tego, jak obecnie wygląda pana życie? Tak. Chociaż coraz częściej wspominam to, co już za mną. Mam grupkę kolegów, z którymi znam się niemal całe życie. Spotykaliśmy się raz w tygodniu, ale doszliśmy do wniosku, że trzeba częściej. No więc widujemy się dwa razy w tygodniu, żeby wymienić swoje spostrzeżenia i porozmawiać o tym, co dzieje się wokół. Wspominamy nasze pierwsze spotkania na mieście – to, jak chodziliśmy do Hybryd czy Stodoły, nasze łobuzerskie historie. Wspominamy też Warszawę z tamtych lat, zupełnie inną od tej dzisiejszej. Z sentymentem myślimy o tym, co razem przeżyliśmy. Tęskno nam do naszej młodości. Często dyskutujemy o tym, jak ten świat się zmienił i zastanawiamy się, w jakim kierunku zmierza. Świat się zmienia, a pan – mam wrażenie – zupełnie nie. Co pan robi, by być w tak dobrej formie? Od zawsze byłem osobą sprawną fizycznie. Interesował mnie sport i uprawiałem wiele różnych dyscyplin. Nawet miałem pomysł, by studiować na AWF-ie, ale jednak poszedłem w stronę muzyki. Jak się okazuje, fizyczne przygotowanie i dobra forma z młodości przydają się człowiekowi w pewnym wieku. Zresztą to nie jest tak, że tylko jako młody chłopak trenowałem, bo w wieku 60 lat też jeszcze grałem w piłkę . Dzisiaj tego nie robię, bo boję się o kontuzję. Często grywałem ze znajomymi, którzy nie mieli wielkiego pojęcia o futbolu, mieli za to serce do walki i dawali z siebie na boisku tysiąc procent. Potem kończyło się to tak, że jednemu złamali nogę, a drugiemu coś innego. Wolę więc nie kusić losu. Ale z piłką nożną nadal ma pan wiele wspólnego. Jest pan przewodniczącym Rady Fundacji Piłkarstwa Polskiego. Co należy w związku z tym do pana obowiązków? Celem naszej fundacji jest przede wszystkim promocja i rozwój piłki nożnej w Polsce. Co jakiś czas spotykamy się i rozmawiamy o aktualnych problemach, o tym, co zrobiliśmy i co możemy jeszcze zrobić w przyszłości. Prowadzimy wiele fantastycznych działań. Fundacja wspiera m.in. organizowanie piłkarskich turniejów środowiskowych, turniejów oldbojów w poszczególnych województwach czy festiwalu filmów związanych z piłką nożną. Poza tym mamy podpisaną umowę z jednym z sanatoriów w Ciechocinku. Wojciech Gąssowski długo ukrywał ten fakt. "W końcu mogę się do tego przyznać. Prawda jest taka, że..." Wszyscy, którzy tam pojadą, są zachwyceni. Bardzo mnie to cieszy. Dużo czasu spędza pan z naszymi piłkarzami? Zdarza mi się jeździć z nimi na mecze, czasem rozmawiamy, ale nie mogę mówić o jakiejś wielkiej przyjaźni. Zdecydowanie bardziej trzymałem się z tymi, którzy wcześniej grali w reprezentacji. Mogę powiedzieć, że znałem wszystkich najwybitniejszych polskich piłkarzy. To byli moi koledzy. Byliśmy w podobnym wieku, więc łatwiej nam było się dogadać. Im więcej mam lat, tym przepaść między mną a współczesnymi zawodnikami robi się coraz większa. Pojawia się dystans. Czyli jednak różnica pokoleniowa robi swoje? Zdecydowanie. Kiedyś w naszej kadrze było mnóstwo piłkarzy z poczuciem humoru. Na zgrupowaniach przedmeczowych zawsze działo się coś ciekawego i dowcipnego, a reprezentacja dobrze grała. Mam wrażenie, że dziś młodzi piłkarze – przynajmniej na pierwszy rzut oka – są bardziej poważni i zamknięci. Może tak wcale nie jest, może tylko ja tak ich postrzegam. Wojciech Gąssowski o emeryturze: nie siedzę w domu i nie spoczywam na laurach Myśli pan czasem o przemijaniu? Odczuwa pan upływający czas? Odczuwam, ale nie w jakiś bolesny sposób. Po prostu wiem, że pewne rzeczy są już poza moim zasięgiem. Fizycznie, odpukać, daję sobie jeszcze radę, ale od czasu do czasu coś mnie zaboli, coś zakuje. W młodości mi się to nie zdarzało. Ale mam wrażenie, że pomaga mi to, że cały czas jestem aktywny, że do dziś występuję. Czasem myślę sobie, że muszę mieć w sobie sporo siły, skoro jestem w stanie przejechać autem 500 kilometrów, zagrać koncert i wrócić do domu. Nie nocuje pan w hotelach? Nie lubię spać w hotelach, bo one zastawiają na ludzi pułapki. Potem budzę się niewyspany. Kilka razy dałem się namówić na to, by po jakimś wyczerpującym koncercie przenocować na miejscu. Zawsze tego żałowałem. Czemu? Pierwszy przykład z brzegu: występowałem jakoś po 22, zmęczony poszedłem do pokoju hotelowego, położyłem się do łóżka i zacząłem słyszeć krzyki i hałasy. Nie wiedziałem, co się dzieje. Zadzwoniłem do recepcji i okazało się, że zapomniano uprzedzić mnie o tym, że w restauracji są imieniny. Dziękuję za takie atrakcje. Poza tym, jeśli zostaję na noc w hotelu, to cały następny dzień mam zmarnowany. Muszę wstać, zjeść śniadanie, spakować się, wsiąść w samochód i przez parę godzin być w trasie. Nic już wtedy nie zrobię. Wolę więc wrócić od razu, wyspać się w swoim łóżku i wstać wypoczęty. Jak pan reaguje, gdy słyszy pan słowa "emeryt" lub "senior"? Ma pan poczucie, że one pana dotyczą czy niekoniecznie? Nikt nie nazywa mnie emerytem, seniorem w sumie też niespecjalnie. Czasem żartujemy sobie z kolegami i zastanawiamy się, czy jesteśmy już starcami, osobami w podeszłym wieku, czy po prostu – dorosłymi. (śmiech) Ale formalnie od kilkunastu lat jest już pan na emeryturze, prawda? Oczywiście. Ale nie prowadzę życia stereotypowego emeryta. Trudno mi sobie wyobrazić to, że mógłbym niczego nie robić. Zanudziłbym się na śmierć. U mnie bez przerwy coś się dzieje. Nie siedzę w domu i nie spoczywam na laurach. Czyli nie musimy się martwić o to, że w którymś momencie zakończy pan karierę? Dopóki publiczność będzie chciała mnie słuchać, a zdrowie będzie dopisywało, chcę występować. Na razie nie myślę o końcu kariery. Cały czas mam sporo propozycji. Nie korzystam ze wszystkich, bo byłoby tego za dużo. Nie chcę spędzać każdego dnia w samochodzie. Zależy mi na tym, by mieć czas na to, by pójść na mecz, spotkać się z kolegami czy pojechać do moich ukochanych Włoch. Niedawno – po dłuższej przerwie – wystąpił pan na deskach Opery Leśnej w Sopocie. Jak wspomina pan tegoroczny festiwal? Nie czytałem recenzji, ale koledzy mówili mi, że nie były one zbyt dobre. Wydaje mi się, że ten festiwal był zbyt rozbudowany i trwał za długo. Wystąpiło na nim mnóstwo ludzi, większości nie znałem. To już nie było to, co kiedyś. Na każdym kroku podkreślano, że scenę budowało sto osób przez trzy tygodnie. Lepiej było zadbać o dobre nagłośnienie, którego zabrakło. Parę osób bardzo się z tego powodu denerwowało, a Grażyna Łobaszewska zrezygnowała z występu. Ktoś czegoś nie dopilnował. Jestem przekonany, że organizatorzy mieli jak najlepsze chęci. Ale jeśli poświęca się tyle czasu na budowę sceny, to coś jest nie tak. Scena nie zagra. Zagra muzyka i to ją trzeba stawiać na pierwszym planie. Pan ostatnio rzadziej występuje na takich wydarzeniach, bo za nimi pan nie przepada, czy powody są inne? Przed występami na tego typu imprezach zawsze jestem podenerwowany i nawet trochę stremowany. A kiedy występuje na swoich koncertach, jest zupełnie inaczej. Prawie w ogóle się nie stresuję. No chyba, że nagłośnieniem. Rzadko kiedy jest idealnie. Choć ostatnio mi się to zdarzyło – w amfiteatrze na Bemowie. Stałem na scenie i czułem się jak w studiu nagraniowym. I ja, i publiczność wszystko doskonale słyszeliśmy. Na festiwalach czy koncertach telewizyjnych bywa z tym różnie. Ale ja też rzadko na nich bywam. Ostatnio byłem w Sopocie, a parę dni wcześniej – już po raz kolejny – na Festiwalu Weselnych Przebojów w Mrągowie. Szczerze mówiąc, nie sądziłem, że mogę brać udział w takim wydarzeniu. A okazuje się, że moja piosenka, z którą mnie tam zapraszają, jest w czołówce utworów najczęściej śpiewanych na weselach. Śledzi pan to, co dzieje się obecnie na polskiej scenie muzycznej? Sporadycznie oglądam w telewizji jakieś występy. Radia słucham rzadko. Nie ulega wątpliwości, że mamy w Polsce mnóstwo wspaniałych, zdolnych ludzi. Tylko mam wrażenie, że świetnie śpiewają covery w rozmaitych programach, ale potem mają problem z własnym repertuarem. Moim zdaniem brakuje dobrych tekściarzy. Nie ma już poetów piszących świetne, ponadczasowe teksty. Choć muszę przyznać, że jestem pod wrażeniem tego, co robią raperzy. Oni w swoich numerach fantastycznie opowiadają historyjki ze swojego życia, w ciekawy sposób patrzą na świat. Bardzo mi się to podoba. Wojciech Gąssowski o swoich hitach: chyba każdy artysta marzy o tym, by śpiewać piosenki, które stają się przebojami Panu marzy się jeszcze nagranie jakichś nowych piosenek? Są dwie piosenki, które chciałbym nagrać. Może to zrobię. Jedna z nich jest już gotowa i od lat leży w szufladzie. Do drugiej napisana jest muzyka, a tekst jeszcze nie. Ciekaw jestem, co mi z tego wyjdzie. Podczas koncertów od lat śpiewa pan swoje przeboje. Nie nudzą się one panu? Nigdy nie miał ich pan dość? Na szczęście, nie śpiewam tych piosenek codziennie, tylko co jakiś czas. Poza tym moje największe przeboje nie powstały na początku mojej kariery, tylko później. Z wyjątkiem "Zielonych wzgórz nad Soliną", które nagrałem dość wcześnie. Zresztą, z tym utworem wiąże się ciekawa historia. Współpracowałem wtedy z Tajfunami. Andrzej Korzyński – ówczesny dyrektor Studia "Rytm", czyli młodzieżowego pasma w Polskim Radiu – przyniósł nam tę piosenkę, mówiąc, że skomponował ją jego profesor Czesław Grudziński. Mnie się ona w ogóle nie podobała. Uważałem, że jest beznadziejna. Ale Andrzejowi nie mogliśmy odmówić. Baliśmy, że jeśli to zrobimy, nigdy już nie puści w radiu żadnego naszego numeru. Szybko okazało się, że "Zielone wzgórza nad Soliną" podobają się ludziom i do dzisiaj śpiewam je na moich koncertach. Piosenką, która towarzyszy mi od lat, jest też ta z "Wojny domowej". Ale ja nagrałem ją wcześnie, potem przez kilkadziesiąt lat jej nie śpiewałem, a teraz na nowo włączyłem ją do swojego repertuaru. I, o dziwo, wszyscy ją znają. To bardzo przyjemne. Mam świadomość, że nie mogę wejść na scenę i zaśpiewać 10 nieznanych piosenek. Takie też przemycam, ale wiem, że publiczność czeka głównie na przeboje. "Gdzie się podziały tamte prywatki" lubi pan śpiewać? Oczywiście, że tak. To piosenka o czymś, co sam przeżyłem. W młodości często chodziłem na prywatki i tańczyłem do piosenek Elvisa, Sedaki czy Paula Anki. To był fantastyczny, beztroski czas. Mimo że nie mieliśmy pieniędzy, byliśmy szczęśliwi. Trudno było zdobyć płyty, a ten, kto je miał, był królem – był wszędzie zapraszany. Słuchaliśmy Radia Luxembourg, które dostarczało nam muzycznych nowości. Żyliśmy tym! Ile prawdy jest w tym, że pierwotnie Zbigniew Wodecki miał śpiewać ten utwór? Słyszałem tę plotkę, ale nic mi na ten temat nie wiadomo. Nigdy nie rozmawiałem z Wodeckim na ten temat. Nigdy nie wspominał mi, że miał to śpiewać. Marek Gaszyński napisał ten tekst jako wiersz dla swoich kolegów i koleżanek z okazji rocznicy matury. Potem dał go Rysiowi Poznakowskiemu, który skomponował do niego muzykę. Pamiętam, jak Rysio zadzwonił do mnie późno w nocy i poprosił, żebym do niego przyjechał, bo ma dla mnie kilka piosenek do wyboru. Z trzech, które mi zaproponował, wybrałem "Gdzie się podziały tamte prywatki". Parę dni później nagraliśmy ją w studiu. Taki przebój dla artysty to błogosławieństwo czy przekleństwo? Chyba każdy artysta marzy o tym, by śpiewać piosenki, które stają się przebojami. Pan debiutował i rozwijał swoją karierę w czasach PRL-u. Władza mocno utrudniała wtedy życie artystom? Chyba tak, ale ja, jako wykonawca, nie miałem z władzą zbytniego kontaktu. Zajmowali się tym menadżerowie, kierownicy zespołów, dyrektorzy Estrady. Koledzy z zespołu Czerwono-Czarni opowiadali mi, jakie problemy mieli z tym, by koncertować na Śląsku. Sekretarzem był tam wówczas Edward Gierek, który nie zgadzał się na ich występy. A dla artystów Śląsk był kopalnią złota. Dużo miast obok siebie, a w każdym dom kultury. Było więc gdzie grać. Można było miesiąc mieszkać w Katowicach i codziennie jeździć na koncert do innej miejscowości. Wtedy obowiązywały stawki ministerialne i na początku za jeden występ zarabiało się po 150 złotych. Nie były to więc kokosy. Ale grając codziennie po kilka razy, można było coś zarobić. No ale Gierek uważał, że Czerwono-Czarni psują młodzież. W końcu ktoś z kierownictwa zespołu poszedł z nim porozmawiać. Wtedy Gierek powiedział: "Znamy towarzyszkę Stanek, towarzyszkę Majdaniec i towarzysza Burano, ale my ich na Śląsku nie potrzebujemy". I nie pojechali. Potem coś się zmieniło, wiatr zawiał z innej strony i gdy zacząłem grać z Czerwono-Czarnymi, pozwolono nam na koncerty. Co tam się działo! Jakiś szał! Bez problemu uzyskiwał pan zgody na zagraniczne wyjazdy? W okresie mojej młodości nie wyjeżdżałem za granicę, bo nie dostawałem takich propozycji. Rzadko kto je wtedy dostawał. Poza tym nie chciałem wychodzić przed szereg, bo miałem skomplikowaną sytuację prywatną. Przez lata o tym nie mówiłem, ale w końcu mogę się do tego przyznać. Prawda jest taka, że migałem się przed wojskiem, a że zgubiono moje papiery i nie dostawałem żadnych wezwań, to zależało mi na tym, by się nie wychylać. Aż tu nagle dzwoni do mnie ktoś z Pagartu i pyta, czy nie pojechałbym z zespołem Polanie na koncerty do Związku Radzieckiego. Ufałem tej osobie, więc szczerze powiedziałem, że chętnie, tylko boję się, że jak złożę podanie o paszport, w którym będę musiał wpisać mój stosunek do służby wojskowej, to złapią mnie za gardło. Dostałem zapewnienie, że nie muszę o nic się obawiać. No więc wyruszyłem w swoją pierwszą zagraniczną trasę. Mieliśmy występować przez dwa miesiące, ale tak się spodobaliśmy radzieckiej publiczności, że kazano nam zostać na kolejne dwa. Nie mogliśmy się sprzeciwić. Potem – z baletem Sabat – zjeździł pan pół świata. Początkowo nasze wyjazdy organizował Pagart, a później specjalna komórka Telewizji Polskiej. Potem nawiązaliśmy współpracę z dwoma menadżerami za granicą – we Włoszech i w Anglii. I tak naprawdę oni organizowali nasze wyjazdy. Występowaliśmy w tak egzotycznych krajach, jak Egipt, Kenia, Sudan czy Tajlandia. Nie mówiąc już o tym, że zjeździliśmy całą Europę. Występowaliśmy m.in. we Włoszech, w Szwajcarii, Turcji i Grecji. Balet Sabat robił ogromne wrażenie na publiczności. Piękne dziewczyny tańczące do nowoczesnej muzyki nawet na Zachodzie były w tamtych czasach wielką atrakcją. Wojciech Gąssowski był więziony przez terrorystów: ci mężczyźni byli uzbrojeni, mieli karabiny i granaty Występowaliście też na statku Achille Lauro, który został porwany przez terrorystów. To był jeden z najbardziej dramatycznych momentów w pana życiu? Początkowo nie zdawałem sobie z tego sprawy, dopiero później zacząłem. Nasz statek został przejęty przez palestyńskich terrorystów, którzy żądali uwolnienia z izraelskich więzień kilkudziesięciu ich rodaków. Zamknięto nas wszystkich w jednej sali, mijały kolejne godziny, a my pływaliśmy raz w prawo, raz w lewo. Rozstawiono wokół nas kanistry z benzyną i przekazano nam, że jeżeli na horyzoncie pojawi się jakiś statek, żeby nas uwolnić, od razu wylecimy w powietrze. Ci mężczyźni byli uzbrojeni, mieli karabiny, granaty i twierdzili, że cały pokład jest zaminowany. Myślę, że nie było to prawdą, ale chcieli nas przestraszyć. Siedzieliśmy więc cicho i nie ruszaliśmy się. Nikt nie wiedział, co dalej się wydarzy. Na szczęście, po 52 godzinach terroryści zeszli z Achille Lauro. Niestety, zabili jedną osobę. Na waszych oczach? Nie. Ten człowiek został wywieziony z sali, w której nas więziono. To był Amerykanin żydowskiego pochodzenia, który poruszał się na wózku inwalidzkim. Zanim do tego doszło, terroryści kazali kapitanowi przynieść wszystkie paszporty. W pierwszej kolejności szukali izraelskich, ale takich nie znaleźli. Potem amerykańskich, angielskich i australijskich. Co ciekawe, nie umieli rozróżnić Austrii od Australii. Trzeba było im pokazywać na mapie, gdzie leżą te kraje. Nam też się dostało. Pytali nas, dlaczego za dolary tańczymy dla Żydów i Amerykanów. Uznałem, że muszę im powiedzieć coś, czego nie wiedzą. Liczyłem, że to nam pomoże. Wyjaśniłem im, że Front Wyzwolenia Palestyny ma w Warszawie swoje przedstawicielstwo. Chciałem im dać do zrozumienia, że nie jesteśmy ich wrogami. Ale nie bardzo to do nich docierało. Były chwile, kiedy żegnał się już pan z życiem? Do końca wierzyłem, że wszystko dobrze się skończy i przeżyjemy. Choć zdarzył się jeden bardzo trudny moment. Ci terroryści zagonili nas do tej sali z deku. Pływaliśmy na basenie, opalaliśmy się. Dziewczyny były więc w kostiumach, ja w spodenkach kąpielowych. W sali, w której nas przetrzymywano, była klimatyzacja, więc w pewnym momencie zaczęło robić się nam zimno. Po paru godzinach zapytałem tych mężczyzn, czy mogę pójść do kabiny po jakieś okrycia dla tancerek, bo bardzo marzną. Najpierw się nie zgodzili. Potem zmienili zdanie i powiedzieli, że mam na to pięć minut. Ostrzegli mnie, że cały pokład jest zaminowany, więc jeśli pójdę nie tam, gdzie powinienem, wszystko wybuchnie. Nie wiedziałem, czy mówią prawdę, czy kłamią. Szedłem więc powoli pustym korytarzem, uważnie patrzyłem pod nogi, wszędzie leżało rozbite szkło. Ale udało mi się przynieść kurtki, którymi się okryliśmy. Domyślam się, że po takim wydarzeniu już nigdy nie wszedł pan na pokład żadnego statku. Wydawało mi się, że tak właśnie będzie, ale po jakimś czasie dostaliśmy kolejną propozycję występu na Achille Lauro. I to już był zupełnie inny świat. Na pokładzie było czterech chłopaków z Mosadu. Pochodzili z polskich rodzin, więc mówili po polsku. Tłumaczyli nam, że gdyby wtedy ich zatrudniono, na statek nie wszedłby nikt z fałszywym paszportem i bronią w torbie. Na swoim koncie ma pan też występ na największym na świecie festiwalu muzyki country w Nashville. Jak pan tam trafił? To zasługa Korneliusza Pacudy – wybitnego specjalisty od muzyki country. Nagrałem w tamtym czasie płytę "Party", na której znalazły się utwory Presleya. Korneliusz powiedział mi, że Country Music Association w Nashville ogłosiło konkurs, którego siedmioro laureatów zostanie zaproszonych na festiwal Country Music Fun Fair. Zasugerował, że powinienem się zgłosić. Nie byłem pewien, czy moje nagrania spodobają się jurorom w Nashville, więc uznałem, że to nie ma sensu. On jednak nie dał za wygraną i sam wysłał moją płytę do Ameryki. Trzy miesiące później, gdy o wszystkim zdążyłem już za pomnieć, zadzwonił do mnie i powiedział, że jedziemy do Nashville. Nie wiedziałem, o co chodzi. No więc wyjaśnił mi, że wybrano moją płytę. Rany boskie! Zaczęliśmy przygotowywać się do tego wyjazdu. Poszliśmy nawet do Telewizji Polskiej z prośbą, żeby pojechał z nami ktoś, kto zrobi relację z tego wydarzenia. Ale zbliżały się pierwsze wolne wybory i usłyszeliśmy od Lwa Rywina, że nie może nam dać kamery z ekipą. Pożyczył nam jedynie kamerę filmową. Zabraliśmy ze sobą operatora i dźwiękowca, ale coś poszło nie tak i nic z tych nagrań nie wyszło. Występ w Nashville był dla pana dużym przeżyciem? To było coś niesamowitego! W życiu bym się nie spodziewał, że znajdę się na najważniejszym na świecie festiwalu muzyki country. Wydawało mi się, że gram rock’n’roll. (śmiech) Pamiętam, że na próbie zapytano mnie, co chcę zaśpiewać. Wymieniam pierwszą piosenkę i słyszę, że to nie jest country. Drugą – to samo. Trzecią, czwartą i piątą – też. Zgłupiałem. W końcu zaproponowałem "Are You Lonesome Tonight" Presleya oraz "Singing the Blues" Mitchella. Na te dwie piosenki się zgodzili. Potem nagle otworzyły się drzwi, a w nich pojawił się chórek Presleya – The Jordanaires. Dowiedziałem się, że będzie mi on towarzyszył na scenie. Nie wierzyłem, że to dzieje się naprawdę. Pojawiły się później jakieś zawodowe propozycje ze Stanów? Nie. Prawda jest taka, że ja w Ameryce występowałem tylko dwa razy. Najpierw w Nashville, a potem – na sylwestrze w New Jersey. Bawiło się na nim 600 osób – zarówno Polaków, jak i Amerykanów. W odróżnieniu od moich różnych kolegów nie jeździłem na koncerty do polonijnych klubów. Wojciech Gąssowski o miłości: jestem bez przerwy zakochany Nagrał pan kilka piosenek do filmów i seriali, m.in. do "M jak miłość". Jak do tego doszło? To był kompletny przypadek. Nina Terentiew, która była wtedy szefową Dwójki, wiedziała, że akurat pracuję w studiu nad swoją płytą i zadzwoniła do mnie z propozycją nagrania piosenki do serialu "M jak miłość", który zaraz miał wejść na antenę. "Może byście przy okazji z chłopakami coś wymyślili, skoro i tak jesteście w studiu?" – zapytała. Powiedziałem o tym Mietkowi Jureckiemu i Bogdanowi Olewiczowi. Chwilę pogadaliśmy i raz, dwa powstał ten utwór. Nie miałem wtedy pojęcia, że będzie on żył tyle lat. Cały czas śpiewam go na koncertach. Niestety, po 10 latach moją piosenkę wyrzucono z serialu. Do dzisiaj nie wiem czemu. A jak u pana z miłością? Jest pan zakochany? Bez przerwy. Ale w wywiadach nie mówię o swoich prywatnych sprawach. Nie interesuję się życiem innych, więc o swoim też nie chcę opowiadać. No chyba, że w gronie przyjaciół. Tak więc przepraszam, ale nic więcej na ten temat panu nie powiem. Jak pan reaguje, gdy media co jakiś czas przypominają pana związki z Kaliną Jędrusik, Małgorzatą Potocką czy Elżbietą Jaworowicz? To są zwykle bardzo zabawne historie. Dowiaduję się z tych opowieści dziennikarzy o czymś, o czym nie miałem pojęcia. Czasem jestem pod wrażeniem, że coś takiego wydarzyło się w moim życiu. (śmiech) Ale przecież nie będę się kopał z koniem i dementował tego za każdym razem. Po premierze filmu "Bo we mnie jest seks" sporo pisało się o pana relacji z Kaliną Jędrusik. Zakulisowo mówiło się, że postać grana przez Krzysztofa Zalewskiego była inspirowana panem. To prawda? Podobno. Choć ja siebie w nim specjalnie nie widziałem. A film się panu podobał? Trochę przy nim pomagałem. Służyłem produkcji informacjami na temat Kaliny czy Stasia Dygata. Uważam, że Marysia Dębska świetnie zagrała Kalinę. Była genialna w tej roli! Inne osoby inaczej sobie wyobrażałem. Ale myślę, że reżyserowi trudno jest decydować o tym, jak ma wyglądać i zachowywać się dana postać, skoro nie znał ich pierwowzorów. Ja znałem, więc patrzyłem na to inaczej. I mam pewien niedosyt. Uważam, że niektóre osoby czy sytuacje można było pokazać w inny sposób. Ale może tylko tak mi się wydaje? Może z mojego punktu widzenia wyglądało to inaczej, a z czyjegoś – jeszcze inaczej? Trudno być obiektywnym. Pamiętam, że gdy wyszedł film o Achille Lauro, byłem nim kompletnie rozczarowany. On był beznadziejny. Zrobił go ktoś, kto nie brał udziału w tym porwaniu i przedstawił wszystko zupełnie nie tak, jak wyglądało to w rzeczywistości. I znowu... Może to są tylko moje wrażenia? Może tylko ja tak uważam? Chciałby pan, żeby o pana życiu powstał kiedyś film? Chyba nie. Ale koledzy namawiają mnie, żebym napisał książkę. W sumie to miałbym wiele ciekawych rzeczy do przekazania. Wyjazdy, występy, sport, przyjaźnie... Rany boskie, ile tego! Nie wiem, ile stron by wyszło z tych moich opowieści. I nie wiem też, komu chciałoby się to czytać. Ale przyznać muszę, że życie miałem i wciąż mam ciekawe. Muszę tylko zacząć bardziej dbać o zdrowie, bo chciałbym, żeby wystarczyło mi jeszcze na bardzo długo. Dziękujemy, że przeczytałaś/eś nasz artykuł do końca. W serwisie Plejada.pl każdego dnia piszemy o najważniejszych wydarzeniach show-biznesowych . Bądź na bieżąco! Obserwuj Plejadę w Wiadomościach Google. Odwiedź nas także na Facebooku , Instagramie , YouTubie oraz TikToku . Chcesz podzielić się ciekawym newsem lub zaproponować temat? Skontaktuj się z nami, pisząc e-maila na adres: [email protected] .

SOURCE : plejada
RELATED POSTS

LATEST INSIGHTS