Blogs
Home/entertainment/Uwielbiany gwiazdor podszed do Jacka Komana i uscisna mu don. "Zupenie sie tego nie spodziewaem"

entertainment

Uwielbiany gwiazdor podszed do Jacka Komana i uscisna mu don. "Zupenie sie tego nie spodziewaem"

Byem chetny i otwarty na to by wrocic do grania po polsku. ... Zadzwoniem do kilku agentow ale nikt nie by zainteresowany wspopraca ze mna. Moja rola w "Moulin Rouge" na nikim nie robia tu wrazenia nie otwieraa mi zadnych drzwi. Dopiero po szesciu czy siedmiu latach od premiery tego filmu zagraem w pierwszej polskiej produkcji mowi Plejadzie Jacek Koman. Aktor wspomina swoje poczatki w Australii i opowiada o kulisach pracy z najwiekszymi filmowymi gwiazdami.

November 08, 2024 | entertainment

Jacek Koman w rozmowie z Plejadą: Więcej takich artykułów znajdziesz na stronie głównej Onetu Michał Misiorek, Plejada.pl: Przeszło panu kiedykolwiek przez myśl, że mógłby pan zostać księdzem? Jacek Koman: Nie przypominam sobie. Zanim zostałem aktorem, chciałem być lekarzem, archeologiem, a najdłużej – marynarzem, ale księdzem chyba nie. Wychowywał się pan w katolickim domu? Nie, w świeckim. Siłą rzeczy niewiele wiedziałem więc na temat wiary czy katolickich obrządków. Wszystko, co związane z Kościołem, wydawało mi się dość tajemnicze. Nie chodziłem też na lekcje religii. Byłem ciekaw, co na nich się dzieje, ale moi koledzy woleli urywać się z nich, by grać ze mną w piłkę, niż wyjaśniać mi, czego na nich się uczą. Gdy zacząłem dorastać, kwestie związane z religią i jej historią coraz bardziej mnie interesowały. Niestety, wydarzenia opisywane w Biblii zawsze mi się mieszały. Tak jest do dziś. W dalszym ciągu porządkuję swoją wiedzę na ten temat Nie korciło pana nigdy, żeby zacząć chodzić do kościoła i na własnej skórze przekonać się, o co w tym wszystkim chodzi? Przyznam, że co jakiś czas zdarzało mi się wstępować do kościoła. Ale szybko zrozumiałem, że tam niewiele się dowiem. Księża podczas kazań poruszali bardzo ziemskie tematy. A mnie interesowało między innymi to, kim był Jezus – czy bogiem, czy synem bożym. W dalszym ciągu tego nie wiem. Ale był okres, kiedy odczuwałem potrzebę wiary w jakąś siłę wyższą. Ktoś mi niedawno powiedział, że zidentyfikowano gen, który za to odpowiada. Nie wiem, czy to prawda, ale jeśli tak, to gdy miałem 16, może 17 lat, on się u mnie uaktywnił. Zacząłem się wtedy nawet modlić. Oczywiście, po swojemu, bo nie wiedziałem, jak powinna wyglądać modlitwa. Sam stworzyłem sobie ten obrządek. Polegał on na zwierzaniu się, spowiadaniu i odsyłaniu moich problemów dalej. Trwało to jakieś pół roku. To był taki chwilowy zryw. Rozumiem, że dziś nie ma pan nic wspólnego z Kościołem i wiara nie jest dla pana istotną kwestią? Z żadnym Kościołem nie mam nic wspólnego. A jeśli chodzi o wiarę, to zależy, jak by ją zdefiniować. Chyba nie chcę w to brnąć, bo boję się, że zaplątam się w jakieś intelektualne chaszcze. Ale w dalszym ciągu odczuwam potrzebę wiary w jakąś siłę wyższą, jakąś energię, która istnieje między ludźmi czy w ogóle – w przyrodzie. Nie nazywam tego w żaden konkretny sposób, bo nie mam takiego ekwipunku. Ale intuicyjnie wierzę, że coś takiego istnieje. Zresztą, taka już moja natura. Wiele kwestii pozostaje dość mgliście zarysowanych w mojej głowie. Ale dobrze mi z tym, więc tego nie zmieniam. Jacek Koman zagrał w "Konklawe": dużym wyzwaniem było dla mnie chodzenie w sutannie Pytam o to wszystko nieprzypadkowo. Do kin wchodzi właśnie film "Konklawe", w którym pan zagrał. Jak zareagował pan na propozycję wzięcia udziału w tej produkcji? To nie była propozycja, tylko zaproszenie na casting. I prawdę mówiąc, z ważnych, ale przyziemnych powodów, pomyślałem sobie, że nie chcę brać w nim udziału. Od początku było bowiem wiadome, że film będzie kręcony w styczniu i lutym we Włoszech. A dla mnie to arcyważny okres wakacji rodzinnych. Moje dzieci nie mają wtedy lekcji i co roku wyjeżdżamy pod namioty nad morze. Poza tym przeczytałem scenariusz i wiedziałem, że arcybiskup Woźniak, w którego miałbym się wcielić, pojawia się jedynie w garstce scen – w tym w jednej bardzo istotnej, ale tylko jednej. Powiedziałem więc mojej brytyjskiej agentce, że raczej nie wezmę udziału w tym castingu. Poprosiłem ją natomiast, by nie przekazywała tej informacji dalej, bo chciałbym jeszcze przez chwilę się zastanowić. Poszperałem trochę w internecie, by sprawdzić, czy gdzieś są już jakieś informacje na temat tej produkcji. I okazało się, że część obsady była już ogłoszona. A wśród niej Ralph Fiennes, Stanley Tucci, John Lithgow i Isabella Rossellini. Muszę przyznać, że szczęka mi opadła. Stwierdziłem, że muszę to raz jeszcze przemyśleć. I po kilku konferencjach rodzinnych zdecydowałem, że zawalczę o tę rolę i dopiero gdy ją dostanę, będę się martwił o to, co dalej. Jak pan zareagował, gdy dowiedział się, że zagra pan arcybiskupa Woźniaka? Musiałem pozmieniać rodzinne plany. Razem z partnerką i dziećmi pojechaliśmy do Rzymu. Zamiast słonecznych wakacji nad morzem, spędziliśmy zimowe wakacje we Włoszech. To był pierwszy raz, kiedy wcielał się pan w księdza? Tak mi się wydawało i tak powiedziałem już w kilku wywiadach. Ale Jacek Szczerba przypomniał mi dzisiaj, że zagrałem księdza w "Ziarnie prawdy". Zupełnie o tym zapomniałem. Na planie "Konklawe" dużym wyzwaniem było dla mnie chodzenie w sutannie, zwłaszcza po schodach. To naprawdę nie było łatwe. Widocznie wtedy, gdy kręciliśmy "Ziarno prawdy", nie musiałem tego robić, więc aż tak bardzo nie utkwiło to w mojej pamięci. Co jeszcze zapamiętał pan z pracy na planie "Konklawe"? Pierwszego dnia nagrywałem ważną scenę z Ralphem Fiennesem. Doskonale pamiętam intensywność, z jaką pracował. I w trakcie jej kręcenia, i pomiędzy ujęciami. Wydawało mi się, że pasuje to i do nastroju, i do opowiadanej przez nas historii, i do tej konkretnej sytuacji. Ale później, kiedy mieliśmy okazję pobyć razem towarzysko, z dala od kamer, zorientowałem się, że ten poziom intensywności mu nie spada. Dochodzi do niego jedynie uśmiech. Pamiętam też, że świetnie dogadywałem się z reżyserem Edwardem Bergerem. Podczas kręcenia jednej z mniejszych scen – takiej, w której mój bohater wychodzi z audiencji u kardynała Lawrence’a – pomyślałem, że skoro to jest thriller, może fajnie byłoby rzucić cień wątpliwości na postawę Woźniaka, przełamać jego wiarygodność. Edward zapytał mnie wtedy, jak chciałbym to zrobić. Nie miałem gotowego pomysłu, ale zaproponowałem mu kilka rozwiązań. To są ułamki sekund, kwestia jednego spojrzenia, ale mam nadzieję, że udało nam się pokazać to, że Woźniak wychodząc od Lawrence’a, nie jest już emocjonalnie roztrzęsiony, tylko bardziej trzeźwy. Mam też sporo wspomnień spoza planu. W czasie, gdy kręciliśmy "Konklawe", odbyło się rozdanie Oscarów . Całą ekipą oglądaliśmy ceremonię ich wręczenia i kibicowaliśmy Edwardowi, który koniec końców zdobył niemałą garść statuetek. Jacek Koman wspomina pracę z gwiazdami Hollywood: wiele moich zawodowych relacji przerodziło się w prywatne Pan miał okazję pracować już m.in. z Nicole Kidman, Cate Blanchett, Danielem Craigiem, Ewanem McGregorem czy Danielem Radcliffem. Teraz do tego grona dołączył Ralph Fiennes. Spotkania z takimi osobami robią na panu jeszcze jakieś wrażenie? Muszę przyznać, że tak. Walczę z tym, ale zawsze mnie to trochę onieśmiela. Tak zdroworozsądkowo wiem, że to po prostu moi koledzy po fachu, którym przydarzyło się być znanymi. Jednocześnie mam świadomość, że byle komu się to nie przydarza. Zazwyczaj za tzw. nazwiskiem stoją talent, mądrość i doświadczenie. Pamiętam, jak na planie "Ludzkich dzieci" poznałem sir Michaela Caine'a . Siedziałem razem z grupką młodych aktorów i mieliśmy za chwilę zagrać z nim scenę. On podszedł do nas i z każdym po kolei się przywitał, każdemu z osobna się przedstawił. Zupełnie się tego nie spodziewałem. On nosi nazwisko pewnej wagi i teoretycznie nie musiał tego robić. Każdy z nas go przecież kojarzył. Pomyślałem sobie wtedy o tym, jak ważna w tym zawodzie jest pokora. Mam nadzieję, że dało mi to przykład na resztę życia. Zwykle jest tak, że te największe gwiazdy to nie tylko dobrzy aktorzy, ale też ciekawi ludzie? Nie. Czasem wolałbym pewnych rzeczy nie wiedzieć i nie widzieć, żeby nie burzyć sobie obrazu danej osoby, który miałem w głowie. Ale jakoś boleśnie nigdy się nie rozczarowałem. Zazwyczaj w pracy bywa miło, czasem po prostu jest problematycznie. Ma pan na myśli wygórowane wymagania niektórych aktorów i aktorek, gwiazdorzenie? Nie. Niektóre osoby mają po prostu problemy. Ale to nic nowego, wszyscy jakieś mamy. Jestem więc w stanie to zrozumieć. Są takie osoby, z którymi szczególnie dobrze się pan dogadywał na planie i ta relacja przerodził się w prywatną, koleżeńską? Wiele moich zawodowych relacji przerodziło się w prywatne, w zasadzie większość. No chyba że widzieliśmy się na planie pięć minut, to wtedy trudno mówić o jakiejkolwiek relacji. Ale to też nie jest tak, że ze wszystkimi, z którymi kiedyś grałem, jestem w stałym kontakcie. Nawet z moimi przyjaciółmi nie jestem. Po prostu, jak się widzimy, to się widzimy. Może powinienem jakoś bardziej o to zadbać? Muszę się nad tym zastanowić. Ale na przykład z Ewanem McGregorem, z którym grałem kilka razy, przynajmniej dwa, jestem dość blisko. Różnimy się wiekiem, ale mamy jakieś porozumienie dusz. Przyszedł kiedyś na koncert mojego zespołu, widział też kilka moich spektakli w Australii. Z kolei Daniel Craig zaprosił mnie na swoje urodziny. Obchodził je, gdy w Wilnie kręciliśmy "Opór". Zorganizował imprezę, której nigdy nie zapomnę. Działo się tyle, że musiałem przekładać swój powrotny lot, bo miałem go następnego dnia rano. Ale było warto. Jest co wspominać. Słyszałem, że podobno zdarzyło się panu prać skarpetki w jednej umywalce z Cate Blanchett. Co to za historia? Cate, jako młodziutka i zaczynająca karierę aktorka, występowała w Belvoir Street Theatre, z którym byłem związany przez przynajmniej dekadę. Razem zagraliśmy m.in. w "Hamlecie" i "Burzy". I to nie tylko w Sydney, ale też w innych australijskich miastach, które odwiedzaliśmy z naszymi sztukami. A w związku z tym, że nie była to żadna wysokobudżetowa produkcja, wręcz przeciwnie, zdarzało się, że w jednej umywalce ona prała swoje pończochy, a ja – skarpetki. Mało tego, nieraz zdarzyło nam się też myć obok siebie zęby. A Nicole Kidman jak pan zapamiętał? Dwukrotnie razem zagraliście. Myślę, że Nicole najbardziej odpowiada standardowej definicji gwiazdy. W sytuacjach publicznych chowa się trochę za gardą. Ale kiedy na planie "Moulin Rouge" wszyscy razem siedzieliśmy między ujęciami i się wygłupialiśmy, chętnie się do tego włączała. Potrafiła bardzo się rozkręcić. Jednak przez większość czasu była albo oblężona przez tłumy ludzi, albo dokonywały się próby oblężenia jej. W związku z tym była izolowana od reszty. Jacek Koman o przeprowadzce do Australii: chciałem uciec od komuny i opresji, które dość boleśnie odczuwałem na własnej skórze Te historie, które pan opowiada, robią duże wrażenie. Myślę, że wiele osób ich panu zazdrości. Ciekawi mnie, czy zastanawia się pan czasem, jak potoczyłoby się pana życie, gdyby na początku lat 80. nie przeprowadził się do Australii? Tak. I za każdym razem dochodzę do innych wniosków. Bo moje życie mogło naprawdę różnie się potoczyć. Po tym, jak skończyłem szkołę filmową, na dwa lata związałem się z teatrem w Bielsku-Białej. Darzyłem to miejsce dużym sentymentem, bo tam się urodziłem, tam też pracowali moi rodzice. Gdzie trafiłbym później? Trudno powiedzieć. Nie wiem, czy w ogóle przeżyłbym stan wojenny. Wyjechał pan z ojczyzny, bo miał pan dość komuny i szukał lepszego życia, czy powody były inne? Tych powodów było wiele. Na pewno chciałem uciec od komuny i opresji, które dość boleśnie odczuwałem na własnej skórze. Zanim wyjechałem do Australii, miałem za sobą dwie podróże do zachodniej Europy. Wróciłem z nich w szoku. Nie spodziewałem się, że życie może tak wyglądać. Chciałem jeździć, poznawać dalej świat i przeżywać przygody. Ciągnęło mnie w stronę egzotyki. A w Polsce otrzymanie paszportu graniczyło z cudem. Nigdy nie miałem pewności, czy dostanę zgodę na kolejny wyjazd, czy nie. Poza tym w związku z tym, że moi rodzice byli aktorami, po skończeniu szkoły filmowej parę razy spotkałem się z opinią, że to oni załatwili mi i miejsce na studiach, i pracę w teatrze. Chciałem uciec od takich podejrzeń. Chciałem wykazać się i udowodnić sobie, co tak naprawdę jestem wart. Dlaczego zdecydował się pan wyjechać tak daleko? Jak już uciekać, to jak najdalej. Im bardziej egzotycznie, tym lepiej. W 1981 r. w Polsce niewiele mówiło się o Australii. Dostępne były zaledwie dwie książki: "Tomek w krainie kangurów", z której można było dowiedzieć się umiarkowanej ilości rzeczy o tym kraju, a także "Poczta do Nigdy-Nigdy", która dawała sporo wiedzy, ale zakazanej. Spotkałem się z moimi przyjaciółmi i, trochę jak na tajnych kompletach, z wypiekami na twarzach czytaliśmy ją akapit po akapicie. Wiedzieliśmy już wtedy, że chcemy uciec z kraju i zamieszkać na drugim końcu świata. A ta Australia chodziła za mną od dawna. Wcześniej zdarzyło mi się korespondować z esperantystą, który stamtąd podchodził. Początkowo w języku esperanto. Dopiero potem, gdy w szkole zacząłem uczyć się angielskiego, chciałem przestawić się na ten język, ale on był do tego mniej chętny. I jakoś ta nasza więź stopniała. Niemniej jednak, jako pierwszy spośród moich kolegów, miałem w domu bumerang, a także – mapę Australii na ścianie. Zakładał pan wtedy, że wróci pan do Polski, gdy sytuacja się tu zmieni? Sytuacja w Polsce była nie do zmiany. Trudno było wyobrazić sobie, że będzie lepiej. Nikomu nie przychodziło do głowy, że nasz kraj stanie się wolny. Wszystko wskazywało na to, że będzie coraz gorzej. Gdy dowiedział się pan, że w Polsce ogłoszono stan wojenny, cieszył się pan, że zdążył pan w porę uciec, czy jednak zabolało pana serce? To były ekstremalnie mieszane uczucia. W Polsce zostali moi rodzice i przyjaciele. Nie wiedziałem, jak to wszystko się skończy. Niestety, długo nie mogłem się z nimi skontaktować. Dopiero po jakimś czasie zaczęły docierać do mnie listy od nich. Oczywiście, wszystkie wcześniej otworzone, przeczytane i ocenzurowane. Długo musiałem też czekać na to, by po raz pierwszy od wyjazdu móc z nimi porozmawiać. Z drugiej strony – czułem ulgę, że udało mi się przed tym uciec. Ale była to radość podszyta goryczą. Od razu dobrze poczuł się pan w Australii? Od razu. To była czysta euforia! Przez wszystkich byłem dobrze przyjmowany i akceptowany. Czułem się tam bezpiecznie. Miesiącami, jeśli nie latami, piłem wino na plaży przy zachodach słońca. Coś pięknego! Miałem do czynienia z egzotyką, o jakiej nawet mi się nie śniło. Chłonąłem wszystkie widoki, zapachy, smaki i dźwięki. Zawsze miał pan co do garnka włożyć i gdzie spać? Zawsze. O to nigdy nie musiałem się martwić. Choć od początku miałem świadomość, że trudno będzie mi tam dostać pracę. No chyba, że w fabryce. Szczerze mówiąc, wyjeżdżając z kraju, na nic lepszego nie liczyłem. Zawodowe marzenia i ambicje zostawiłem w Polsce. Pożegnałem się z aktorstwem, zamknąłem ten rozdział. Nawet w najśmielszych snach nie sądziłem, że kiedykolwiek wrócę na scenę czy przed kamerę. No to z czego pan żył na początku? Skąd miał pan chociażby na picie wina na plaży? Wino jest przecież tanie. (śmiech) Po przyjeździe do Australii – razem z moim bratem, naszymi partnerkami i przyjaciółmi – uczyliśmy się języka i dostawaliśmy zasiłek specjalny. Potem zmienił on nazwę na zasiłek dla bezrobotnych, ale wciąż była to podobna suma. Później, gdy zacząłem studiować, znowu zmienił on nazwę – tym razem na stypendium. Ale w dalszym ciągu wystarczał mi na to, by mieć na dach nad głową, jedzenie i wino na plaży. Gdzieś czytałem, że był czas, kiedy zdarzało się panu kraść jedzenie i podgrzewać parówki w umywalce. To zatem nieprawda? To prawda, ale miało to miejsce w Austrii. Najpierw pociągiem pojechaliśmy z Warszawy do Wiednia, a dokładnie do Traiskirchen, gdzie był obóz dla przesiedleńców. Złożyliśmy podanie, żeby nas tam przyjęto, ale, niestety, był on już przepełniony i odprawiono nas z kwitkiem. Musieliśmy poradzić sobie sami. Nie spodziewaliśmy się tego. Mieliśmy ze sobą jakieś oszczędności, ale minimalne. One szybko nam stopniały i w pewnym momencie nie mieliśmy ani gdzie mieszkać, ani za co jeść. Partnerkę mojego brata ulokowaliśmy w maleńkim pokoju w na wpół hotelu, na wpół burdelu. Spała na dywaniku na podłodze. My z kolei znaleźliśmy gdzieś na śmietniku materac, zatargaliśmy go na jakąś budowę i tam nocowaliśmy. Był to koniec lutego, więc warunki były mało sprzyjające. Codziennie musieliśmy wstawać o szóstej rano i chować ten materac, zanim robotnicy przyszli do pracy. A co z jedzeniem? Czasem kradliśmy kukurydzę z pola, a czasem jedliśmy parówki, wcześniej podgrzane w ciepłej wodzie w zlewie. Saute. Polecam! Nie miał pan wtedy poczucia, że trafił pan z deszczu pod rynnę? Jedzenie było na pewno gorsze niż w Polsce, ale jakoś specjalnie mi to nie przeszkadzało. Bardziej przygnębiały mnie te momenty, kiedy spotykałem wiedeńską Polonię i słyszałem od nich: "My to już zawsze tu będziemy, takie Polaczki". To mnie bolało i podcinało mi skrzydła. Ale nie do tego stopnia, by zmienić plany i zawrócić? To było wykluczone. Byłem młody, miałem dwadzieścia parę lat i nie wyobrażałem sobie, że mógłbym wrócić do Polski. Nie wiem, czy dzisiaj miałbym w sobie tego rodzaju odporność i determinację. Z czego pan żył w Australii, gdy zasiłki przestały przychodzić? Jakich prac się pan imał? Te zasiłki nigdy nie przestały przychodzić. Po prostu z czasem miałem dość życia na koszt państwa i chciałem zacząć robić coś sensownego. Długo sprzedawałem owoce i warzywa na targowiskach. W pewnym momencie zacząłem studia na uniwersytecie w Perth, ale z tej pracy nie zrezygnowałem. Tak więc w piątki o trzeciej rano jechałem na centralny market, by się zaopatrzyć, a następnie przez całe soboty i niedziele handlowałem. Stałem z podręcznikiem do chemii czy fizyki na spalonym słońcem asfalcie i wpychałem ludziom banany po dolarze za kilo. Potem przez jakiś czas pracowałem z bratem na budowach – kładliśmy kafelki i wykonywaliśmy rozmaite prace kamieniarskie. Czasem wkopywaliśmy się w takie zlecenia, że jak przyszło co do czego, byliśmy przerażeni. Ale wszystko to były prace fizyczne? No tak. A jakie inne? Pana aktorskie ego na tym nie cierpiało? Moje ego zostało w Polsce. Podobnie jak mój apetyt na kolejne role, który rozbudziły we mnie praca w teatrze i na nielicznych planach filmowych. Musiałem to wszystko w sobie wyciszyć, stłamsić i zakneblować. Jacek Koman o powrocie do aktorstwa: byłem pewien, że już nigdy nie zagram na scenie Nie tęsknił pan za graniem? Może i bym tęsknił, ale sobie na to nie pozwalałem. Jednak kiedy po pięciu czy sześciu latach ponownie zbliżyłem się do zawodu, zrozumiałem, jak bardzo mi tego brakowało. Byłem głodny nowych wyzwań i ze wzmożoną siłą rzuciłem się na moje pierwsze aktorskie prace po przerwie. A wydarzyło to się w momencie, kiedy byłem pewien, że już nigdy nie zagram na scenie. Zrezygnowałem ze studiów i pracowałem w takiej komórce przy Perth City Council, która odpowiedzialna była za początki edukacji ekologicznej i przyciągnie mieszkańców do okolicznych parków. Spotkałem się tam z dwojgiem polskich aktorów – Krzysztofem i Martą Kaczmarkami. Dołączył do nas miejscowy aktor i postanowiliśmy zacząć pracę nad trzema jednoaktówkami Mrożka. Początkowo robiliśmy to dla własnej frajdy, żeby oderwać się od obowiązków. Z czasem zaczęliśmy podchodzić do tego coraz poważniej. Gdy dostaliśmy dofinansowanie zarówno od władz federalnych, jak i stanowych, mogliśmy wynająć porządny teatr i wystawiać tam nasze sztuki. Zagraliśmy rozsądnej długości sezon, a potem przyznano nam finansowanie, dzięki któremu mogliśmy dalej rozwijać nasz teatr. Nasz kolejny spektakl – "Emigrantów" Mrożka, zaproszono na dość prestiżowy Międzynarodowy Festiwal Sztuki w Perth. W 1986 r., po tym, jak rozpadła się moja rodzina, wyjechałem szukać szczęścia w Sydney . Ale wciąż dwa razy do roku przyjeżdżałem do Perth i grałem w naszych spektaklach. A w 1987 r. po raz pierwszy zaangażowano mnie do pracy w australijskim teatrze. Ktoś pana dostrzegł i zaproponował tę rolę? Dowiedzieliśmy się, że na naszych "Emigrantów" przyjdzie reżyser, który szuka aktora do nowego spektaklu. Wiedzieliśmy, że zaproponuje rolę albo mi, albo Krzyśkowi. Trochę niewygodna sytuacja, ale padło na mnie. I od tego czasu utrzymuje się pan wyłącznie z aktorstwa? Nie. Nie znam statystyk, o ile takie w ogóle istnieją, ale jedynie jakieś 10 procent aktorów utrzymuje się w Australii wyłącznie z aktorstwa. Ja jeszcze przez parę lat łączyłem granie w teatrze z innymi pracami. Ale nadszedł moment, kiedy stwierdziłem, że muszę postawić wszystko na jedną kartę i zawalczyć o kolejne role. Z czasem zaczął pan grać również w filmach. To, że znalazł się pan w obsadzie "Moulin Rouge" to kwestia przypadku, czy świadomie podjętej przez pana inicjatywy? Trudno jednoznacznie odpowiedzieć mi na to pytanie. Baza Luhrmanna poznałem kilka lat przed tym, jak powstało "Moulin Rouge". Spotkaliśmy się przy okazji sesji zdjęciowej do plakatu mojej pierwszej sztuki w Belvoir Street Theatre. Potem Baz bywał na spektaklach, w których grałem. Często widywaliśmy się w foyer. W którymś momencie zaprosił mnie i garstkę innych aktorów do udziału w warsztatach, podczas których chciał pracować nad ówczesną wersją scenariusza do "Moulin Rouge". W sumie odbyły się one trzy razy, ale ja byłem na nich tylko raz. Czytałem wtedy rolę Toulouse’a – Lautrec’a. Sporo improwizowaliśmy, komentowaliśmy, rzucaliśmy nasze pomysły. Po zakończeniu warsztatów Baz do mnie zadzwonił i zapytał, czy czuję się na siłach, by zagrać narkoleptycznego Argentyńczyka. I co pan na to? Powiedziałem mu, że oczywiście, że tak. Spotkaliśmy i zaczął mnie nagrywać małą kamerą. Pamiętam, że grałem wtedy w przerysowany sposób, bardzo grubą kreską. Po kilku dniach zadzwonił do mnie i powiedział, że mam tę rolę. Z tym że od razu zaznaczył, że "Roxanne" zaśpiewa jakieś słynne nazwisko, a ja będę tylko ruszał ustami. Baz był już nawet wstępnie dogadany z tą osobą. Ale ostatecznie to panu w udziale przyszło zaśpiewać ten utwór. Najpierw, jeszcze w Melbourne, zacząłem chodzić na lekcje tanga. I to od razu z dwójką instruktorów. On pokazywał mi kroki, a z nią tańczyłem, dostając co jakiś czas po łapach za to, że robię coś źle. Później – już w Sydney – wszyscy razem rozpoczęliśmy przygotowania do filmu. Pracowaliśmy nad wspólnymi choreografiami, poszczególnymi scenami, niektórzy ćwiczyli akcent, cały czas rozmawialiśmy też na temat scenariusza. Na jednej z prób muzycznych dla żartu ryknąłem i zaśpiewałem jakąś piosenkę. Marius De Vries – znany producent muzyczny, o mało nie spadł z krzesła. Powiedział, żebym zrobił to raz jeszcze. No więc ponownie coś zaśpiewałem, po czym dał mi tekst "Roxanne" i poprosił, bym wykonał ten utwór. Gdy to zrobiłem, zaciągnął mnie do Baza i kazał to powtórzyć. To była prymitywna wersja tego numeru, zaśpiewałem ją bez żadnego przygotowania, ale Baz coś w niej dostrzegł. Trochę nad nią popracowaliśmy i zapadła decyzja, że to ja zaśpiewam "Roxanne". Już żadna wielka gwiazda nie była potrzeba. Nie ukrywam, że ucieszyłem się z tego powodu, bo już ze scenariusza biła ogromna siła tej sceny. Wiedziałem, że będzie to ważny, mocny i dramatyczny moment w filmie. Przeszedł pan tą sceną do historii światowej kinematografii. Chyba coś w tym jest, bo minęło ponad 20 lat, a ludzie w dalszym ciągu mi to wypominają. Ma pan poczucie, że "Moulin Rouge" było dla pana przełomem i otworzyło przed panem drzwi do międzynarodowych produkcji? Nie jakoś spektakularnie. Na pewno nie natychmiast. W sumie nigdy nie było tak, że zostałem zasypany propozycjami. Choć na pewno ten film pomógł mi pod tym względem, że ludzie z branży zaczęli być chętni, żeby się ze mną spotkać. A to wcale nie jest takie oczywiste. Gdy rok po premierze "Moulin Rouge" poleciałem do Londynu, umówiłem się z trojgiem agentów, by porozmawiać o ewentualnej współpracy. I tylko jeden, a właściwie jedna z nich chciała mnie reprezentować. Nie było to więc takie hop-siup. W dalszym ciągu przed każdą kolejną rolą byłem sprawdzany. Musiałem brać udział w castingach i przekonywać swoją grą reżyserów do tego, by mnie obsadzili. W dalszym ciągu musi pan brać udział w castingach? To zależy. Jeśli chodzi o międzynarodowe produkcje, zazwyczaj biorę udział w castingach. Jeśli chodzi o polskie czy australijskie, częściej otrzymuję gotowe propozycje. Ale bywa też tak, że dostaję informację, że zagram daną rolę, mamy wszystko ustalone – łącznie z warunkami współpracy, a chwilę przed wejściem na plan dowiaduję się, że z takiego lub innego powodu zagra to ktoś inny. Takie momenty bywają szczególnie bolesne. Jacek Koman o pracy w Polsce: moja rola w "Moulin Rouge" na nikim nie robiła tu wrażenia Dużo propozycji z Polski dostał pan po zagraniu w "Moulin Rouge"? Ani jednej. Naprawdę?! Tak. Przyjeżdżałem już wtedy co jakiś czas do Polski, głównie ze względów rodzinnych i turystycznych. Ale byłem chętny i otwarty na to, by wrócić do grania po polsku. Przemysł filmowy w naszym kraju się wtedy reformował, instytucja agenta dopiero się kształtowała, ale słyszałem od znajomych, że żeby tu grać, muszę znaleźć agencję, która będzie mnie reprezentować. Zadzwoniłem do kilku, ale nikt nie był zainteresowany współpracą ze mną. Moja rola w "Moulin Rouge" na nikim nie robiła tu wrażenia, nie otwierała mi żadnych drzwi. Dopiero po sześciu czy siedmiu latach od premiery tego filmu zagrałem w pierwszej polskiej produkcji. Jak do tego doszło? Pierwszym projektem, w którym wziąłem udział w Polsce, był film "Kochaj i tańcz". Zagrałem tam choreografa, który pali za sobą mosty i wyjeżdża do Stanów. Wspomniane jest, że pracował z Bazem Luhrmannem. I ta rola została mi po prostu zaproponowana. Szczerze mówiąc, bardzo mnie to zdziwiło, bo wcześniejsze próby, które podejmowałem w naszym kraju, mogłyby sugerować, że raczej nikt tu ze mną nie będzie chciał pracowa ć. Po jakimś czasie gościnnie zagrałem w jednym odcinku serialu "Usta usta", potem w "Ratownikach", a następnie w "Lekarzach". To prawda, że odmówił pan roli w "Wielkim Gatsbym", żeby zagrać w "Lekarzach"? Tak, ale to nie była wielka rola. Choć niewykluczone, że miałbym szansę zrobić z niej coś większego, niż wskazywał na to scenariusz. Skąd taka zaskakująca decyzja? Ja wiem, czy zaskakująca...? Zależało mi na tym, by grać w Polsce. Czułem duże pragnienie, by tu pracować. Wiedziałem, że nie mogę zrezygnować z dużej roli w serialu, bo pewnie znowu zniknę stąd na wiele lat. Chciałem wykorzystać tę szansę, która się pojawiła. Nie żałuje pan, że nie zagrał pan z Leonardo DiCaprio? Poznaliśmy się z Leonardo. Byłem na próbach czytanych "Wielkiego Gatsby’ego", ale później po prostu się wycofałem. Gdy dziś dostaje pan propozycję zagrania w tym samym czasie w filmie polskim i międzynarodowym, co wpływa na to, jaką decyzję pan podejmuje? To, jaka to jest rola, jaka jest to produkcja i jaki jest jej scenariusz. Praca na polskich i zagranicznych planach mocno się od siebie różni? Coraz mniej. Zawsze śmieję się, że w Australii nie mamy barobusów, więc pod tym względem w Polsce jest lepiej. Ale tak naprawdę wszystko zależy od budżetu, a nie od kraju, w którym kręcony jest film. Co do zasady myślę, że gdyby zobaczył pan zdjęcie z polskiego i australijskiego planu, trudno byłoby panu rozpoznać, które gdzie zostało zrobione. Jak jest ze stawkami? Za granicą są dużo większe? Stawki za granicą potrafią być ogromne. Nie pytałem Ralpha Fiennesa, jaki szmal zgarnął za rolę w "Konklawe", ale domyślam się, że niemały. Powtórzę się, ale tak naprawdę wszystko zależy od budżetu. Czasem zdarza się, że grając w polskich produkcjach, zarabiam więcej niż w międzynarodowych . Nie jest też tak, że pieniądze są dla mnie głównym argumentem, dla którego decyduję się na współpracę. Czasem agent mówi mi, że na moim miejscu nie przyjmowałby jakiejś propozycji, a ja chcę ją przyjąć, bo wierzę w scenariusz danego filmu. I zgadzam się wówczas na skromne, żeby nie powiedzieć symboliczne wynagrodzenie. Obecnie gdzie częściej pan gra? Ciężko to porównać. W zeszłym roku ani razu nie byłem w Polsce, w tym – jestem już po raz czwarty. Jak będzie w przyszłym? Nie wiem. Nie ma tu żadnej regularności. Nie męczy pana dzielenie życia na dwa kraje? Nie. Pod względem fizycznym największymi wyzwaniami są dla mnie lot samolotem, a także pokonanie jet-laga . No i rozłąka z rodziną. Chociaż może raz na jakiś czas jest to nawet zdrowe. Zależy, ile ona trwa. Bo trzy tygodnie są w porządku, ale trzy miesiące mogą być już problematyczne. Natomiast prawda jest taka, że ja uwielbiam przenoszenie się z miejsca na miejsce. A jeszcze jeśli udaje mi się przylecieć z lata w lato i potem wrócić znowu do lata, to czuję się podwójnie albo potrójnie wygrany. Myśli pan, że kiedyś wróci pan do Polski na stałe? Gdy grałem w "Lekarzach", mówiłem w wywiadach, że nie jest to wykluczone. Moje dzieci były wtedy młodsze i pojawił się pomysł, by poszły do polskiej szkoły i nauczyły się dobrze naszego języka. Ten moment jednak już bezpowrotnie minął. Ale z tego, co się orientuję, przynajmniej połowa Polaków chciałaby mieszkać część czasu tutaj, a część gdzieś indziej. Ja to osiągnąłem. Dlaczego miałbym to zmieniać? Dziękujemy, że przeczytałaś/eś nasz artykuł do końca. W serwisie Plejada.pl każdego dnia piszemy o najważniejszych wydarzeniach show-biznesowych . Bądź na bieżąco! Obserwuj Plejadę w Wiadomościach Google. Odwiedź nas także na Facebooku, Instagramie, YouTubie oraz TikToku. Chcesz podzielić się ciekawym newsem lub zaproponować temat? Skontaktuj się z nami, pisząc e-maila na adres: [email protected] .

SOURCE : plejada
RELATED POSTS

LATEST INSIGHTS