Home/entertainment/Robert Rozmus po raz pierwszy o pracy i rozstaniu z TVP. "Nawet przez moment nie zaowaem"

entertainment

Robert Rozmus po raz pierwszy o pracy i rozstaniu z TVP. "Nawet przez moment nie zaowaem"

Zostaem ojcem w dojrzaym wieku. Wydawao mi sie ze to juz raczej nie nastapi. Robiem wszystko by utrzymac kawalerski i bezdzietny stan. .. Zyem na wasny rachunek nie miaem zbyt wielu zobowiazan. A zaozenie rodziny wiaze sie z odpowiedzialnoscia. Dugo przed nia uciekaem. W momencie gdy na swiecie pojawia sie Toska wszystko sie zmienio. Zdaem sobie sprawe jak miakie byo dotad moje zycie mowi Plejadzie Robert Rozmus. Aktor po raz pierwszy tak szczerze opowiada o swojej rodzinie i kulisach rozstania z "Pytaniem na sniadanie".

October 04, 2024 | entertainment

Robert Rozmus w rozmowie z Plejadą: Więcej takich artykułów znajdziesz na stronie głównej Onetu Michał Misiorek, Plejada.pl: Pamięta pan, co się panu śniło w nocy? Robert Rozmus: Wczoraj grałem koncert w Poznaniu, po którym z całą ekipą ruszyliśmy w drogę do Warszawy. Wróciłem, położyłem się do łóżka, od razu zasnąłem i śniła mi się kontynuacja tej podróży. Ale nie pamiętam, co dokładnie podczas niej się działo. Zwykle dość szybko zapominam swoje sny. Żyję intensywnie i sypiam też intensywnie – krótko, ale dobrze. Podobno kiedyś regularnie śniło się panu, że pana rodzinny dom płonie. Nadal tak jest? Na szczęście, coraz rzadziej. Ale nadal gdzieś to we mnie tkwi i czasem wraca w snach. Bo taka sytuacja naprawdę miała miejsce. Dokładnie pamiętam ten dzień. Miałem wtedy cztery lata, siedziałem w krótkich gatkach na podłodze i się bawiłem. Nalałem wody do miedniczki, wrzuciłem do niej statki i patrzyłem, jak się unoszą. Widziałem, że za oknem rozpętała się burza. Ale w sumie mnie to cieszyło. Lubiłem deszcz. Pewien pan, który przejeżdżał obok motorem, zapukał do naszych drzwi i zapytał, czy może się schronić przed ulewą. Oczywiście, moi rodzice go przyjęli. Po chwili piorun uderzył w bok naszego komina i wszystko zaczęło się palić. Ten mężczyzna wziął mnie na ręce i wyniósł z płonącego domu. Poszliśmy do naszych sąsiadów i stamtąd patrzyłem, jak cały nasz dobytek płonie. Tacie udało się zabrać ze sobą jedynie telewizor i starą kanapę. Nikomu nic się nie stało? Dzięki Bogu, nie. Ale mieszkaliśmy na wsi. Mieliśmy krowę i kury. Kilka dni wcześniej przyniosłem od sąsiada parkę królików. Wszystko to poszło z dymem. Jak potem wyglądało życie pana rodziny? Jak sobie z tym wszystkim poradziliście? Zostaliśmy bez dachu nad głową i przeprowadziliśmy się do siostry mojej mamy. Mieszkaliśmy tam przez kilka miesięcy – do momentu, kiedy przyznano nam mieszkanie w Krośnie. Później mój tata wybudował nowy dom na miejscu tego spalonego. Zamieszkała tam jego mama. A potem własnoręcznie zbudował dom w Krośnie, do którego przenieśliśmy się z bloku. W sumie mój tata postawił aż trzy domy. On jest niezłomny. Nigdy się nie poddaje. Do tej pory ma świetną formę i niesamowity hart ducha. Mam nadzieję, że przynajmniej odrobinę tego po nim odziedziczyłem. To, czego doświadczył pan w dzieciństwie, odcisnęło duże piętno na pana psychice? Na pewno miałem jakąś traumę z tym związaną, ale mam wrażenie, że ona przerodziła się w moje zainteresowanie budownictwem. Odkąd pamiętam, zwracałem uwagę na nowo powstające domy. Jakoś mnie to ciekawiło. Po latach zdałem sobie sprawę z tego, że pewnie jest to efektem tego, co przeżyłem w dzieciństwie. Oczywiście, żaden ze mnie architekt czy projektant wnętrz, ale zdarzyło mi się w życiu kupować mieszkania i je sprzedawać, mam na swoim koncie kilka remontów. Może nie ma to żadnego związku z tym pożarem, ale nie zdziwiłbym się, gdyby psycholog stwierdził, że jedno miało wpływ na drugie. Ja w ogóle jestem takim człowiekiem, który szuka we wszystkim pozytywów. Gdy w moim życiu dzieje się coś trudnego, nie zamykam się w sobie, tylko działam i wychodzę problemom naprzeciw. Owszem, na chwilę mogę się przewrócić, ale zazwyczaj szybko się podnoszę i pewnym krokiem idę do przodu. Mam w sobie sporo uporu i determinacji. Mocno przeżył pan to, że za pierwszym razem nie dostał się pan do szkoły teatralnej? Tak. To był jeden z bardziej przykrych momentów w moim życiu. Po tym, jak ogłoszono wyniki egzaminów wstępnych i dowiedziałem się, że mnie nie przyjęto, wyszedłem zaryczany z warszawskiej szkoły teatralnej. Szczerze mówiąc, nie spodziewałem się, że aż tak mnie to dotknie. Ale pamiętam, że idąc ulicą Miodową, pomyślałem sobie wtedy, że jeszcze wrócę do stolicy. I słowa pan dotrzymał. Ta porażka, bo tak to wtedy odbierałem, nie podcięła mi skrzydeł, tylko dała kopa do działania. Chcąc uciec przed wojskiem, zacząłem naukę w studiu kulturalno-oświatowym w Krośnie na kierunku taniec ludowy. Przez rok krzesałem hołubce, ale cały czas myślałem o szkole teatralnej. Czytałem sporo literatury, przygotowywałem się do egzaminów i ćwiczyłem intensywnie dykcję. Pamiętam, że chodziłem na długie spacery nad rzekę z moim psem Hektorem i wykrzykiwałem spółgłoski, samogłoski i różne łamańce językowe. To się niosło po łąkach, więc sąsiedzi pewnie byli nieco zdziwieni, słysząc, jak głośno powtarzam zdania w stylu: "czarna krowa w kropki bordo gryzła trawę, kręcąc mordą". (śmiech) Przy drugim podejściu zdawałem do łódzkiej filmówki i szkoły teatralnej w Krakowie. I tu, i tu przeszedłem pierwszy etap. Terminy kolejnych egzaminów się pokrywały, więc musiałem na coś się zdecydować. Postawiłem na Łódź i okazało się, że to była dobra decyzja. Skończyłem tam studia, następnie przez dwa sezony grałem w tamtejszym Teatrze Powszechnym, a potem mistrz Hanuszkiewicz zaproponował mi etat w Teatrze Nowym w Warszawie. Jak wspomina pan swoje początki w stolicy? Do łatwych nie należały. Nie miałem pieniędzy, za to miałem talent. A przynajmniej tak mi się wydawało. Przyjechałem do Warszawy z małym plecaczkiem. Nie miałem gdzie mieszkać. Gdy dziś sobie o tym myślę, dochodzę do wniosku, że miałem w sobie sporo odwagi. Razem z kumplami wynajęliśmy pustostan na Targówku, uprzątnęliśmy walający się po podłodze gruz i się tam wprowadziliśmy. Zawsze jeden z nas spał na łóżku, reszta na materacach na podłodze. Co noc się zmienialiśmy, żeby było sprawiedliwie. Bo łóżko charakteryzowało się tym, że w nocy składało się w sposób dość bolesny dla użytkownika. (śmiech) Ile prawdy jest w tym, że mógł pan wtedy liczyć na wsparcie pani Teresy Lipowskiej? Najpierw przez rok żyłem w tym pustostanie, później przeprowadziłem się na Służew, gdzie w trzech wynajmowaliśmy mieszkanie. Potem okazało się, że Terenia Lipowska i jej śp. mąż Tomek Zaliwski, z którym grałem w Teatrze Nowym, mają dom na Mokotowie. A że akurat jeden z pokoi na ostatnim piętrze był wolny, zaproponowali, żebym tam się wprowadził. I w sumie mieszkałem u nich jakieś pięć lat. Z czasem zacząłem sporo grać i zarabiać przyzwoite pieniądze, ale chowałem je w skarpetę na gorsze czasy. Nie chciałem ich wydawać, wolałem oszczędzać, by później kupić sobie kawalerkę. I tak też zrobiłem. Na początku kariery grał pan głównie dramatyczne role, dziś kojarzony jest pan głównie z komedią i musicalem. Co się stało, że pana kariera weszła na takie tory? Trudno powiedzieć. Po prostu tak potoczyły się moje losy. Może nie umiałem właściwie pokierować moją karierą? A może właśnie tak miało być? Ale rzeczywiście, zaczynałem od dramatycznego repertuaru. Grałem m.in. w "Śnie nocy letniej", "Trzech siostrach" i "Weselu". Wszystko wskazywało na to, że dalej będę szedł w tę stronę. Ale jednocześnie od zawsze lubiłem podśpiewywać i się wygłupiać. Gdy Hania Śleszyńska wygrała Przegląd Piosenki Aktorskiej, trochę jej tego z Piotrkiem Gąsowskim "pozazdrościliśmy". Postanowiliśmy, że za rok też spróbujemy swoich sił. Pojechaliśmy do Wrocławia i tak się zdarzyło, że wygraliśmy. Zupełnie się tego nie spodziewaliśmy. Ale jak patrzę na nasz występ z perspektywy czasu, to też bym przyznał nam nagrodę. (śmiech) Byliśmy inni, trochę crazy i wyróżnialiśmy się na tyle pozostałych uczestników. Myślę, że takiego duetu jak nasz, nigdy potem na PPA już nie było. Robert Rozmus o Piotrze Gąsowskim i Hannie Śleszyńskiej: jesteśmy jak Rolling Stonesi Potem postanowiliście założyć "Tercet, czyli kwartet". Kto wpadł na ten pomysł? To był nasz wspólny pomysł. "Tercet, czyli kwartet" był wypadkową wszystkiego, czym dysponowaliśmy: naszych talentów, naszego zaangażowania i naszej wyobraźni, a dodatkowo – ludzi, których spotkaliśmy na naszej drodze i którzy chcieli zrobić coś fajnego z grupą szalonych młodych ludzi. Mam tu na myśli m.in. wspaniałego Wojciecha Młynarskiego czy Marcina Sosnowskiego, który pisał nam piękne teksty. W tym samym czasie zadzwoniła do mnie Olga Lipińska i zaprosiła do swojego kabaretu. Od razu się zgodziłem. Pani Oldze się nie odmawia. Nagrałem też wtedy płytę wspólnie z Andrzejem Korzyńskim i Markiem Dutkiewiczem. Te lata obfitowały w niesamowitą ilość doznań artystycznych. Dostawałem masę ciekawych propozycji i wszystkie przyjmowałem. Jednak w pewnym momencie zorientowałem się, że długo tak nie pociągnę. Musiałem z czegoś zrezygnować. Z bólem serca rozstałem się z mistrzem Hanuszkiewiczem i odszedłem z Teatru Nowego. On kręcił trochę nosem, ale myślę, że rozumiał, że chcę spróbować czegoś nowego. Od tego momentu moje artystyczne życie poszło bardziej w estradowo-kabaretową stronę i tak zostało do dziś. Do dramatycznych ról już nie wróciłem i pewnie nie wrócę, bo propozycje, które otrzymuję, wynikają z tego, z czym jestem najbardziej kojarzony i czego w życiu najwięcej zrobiłem. W styczniu obchodziliście 30-lecie "Tercetu, czyli kwartetu". Jak wam się udało przetrwać tyle lat w niezmienionym składzie? Jesteśmy jak Rolling Stonesi. (śmiech) Przez te wszystkie lata zaliczyliśmy kilka zakrętów. Nie będę ukrywał, że było inaczej. Każde z nas ma mocną osobowość i ciągnie kołderkę trochę w swoją stronę. Ale przez te trzy dekady nauczyliśmy się siebie. Mimo że zdarzały nam się spięcia i konflikty, zawsze staraliśmy się wyjść z nich obronną ręką. Mamy bowiem świadomość, że łatwo jest coś zepsuć, ale naprawić już trudniej. Teraz znaczniej rzadziej występujemy razem, a to dlatego, że wszyscy mamy swoje zajętości i trudno nam zgrać kalendarze. Ale za każdym razem, gdy możemy wejść razem na scenę, bardzo się z tego cieszymy. Zawsze miło jest się spotkać, pogadać i pośpiewać. Widzimy, że publiczność też docenia spędzane z nami chwile. Nasze koncerty są dla nich pewnie sentymentalną podróżą w czasie, podczas której mogą sobie przypomnieć lata młodości. To niesamowite, że po tylu latach wciąż dostarczamy ludziom tylu pozytywnych emocji. W związku z jubileuszem minister kultury postanowił wyróżnić pana i Hannę Śleszyńską odznaczeniem "Zasłużony Kulturze Gloria Artis". Piotrowi Gąsowskiemu tej nagrody jednak nie przyznano. Był pan tym zdziwiony? Było to dla nas zupełnie niezrozumiałe. Dlatego – w geście solidarności z Piotrkiem – i ja, i Hania odmówiliśmy przyjęcia tego odznaczenia. Jesteśmy zespołem, od lat działamy razem i albo wszyscy dostajemy nagrodę, albo nikt z nas. Wydaje mi się, że takie podejście jest fair . Przez chwilę chcieliśmy się odwołać od decyzji ministra, rozpoczęliśmy nawet jakąś procedurę, ale doszliśmy do wniosku, że drążenie tego tematu nie ma sensu. Miło jest być docenionym za pracę , ale nikt z nas nie uprawia tego zawodu dla nagród. Myśli pan, że minister podjął taką, a nie inną decyzję, po to, by ukarać Piotra Gąsowskiego za to, że niepochlebnie wypowiadał się na temat PiS-u? Pewnie tak. Jeśli chodzi o tematy polityczne, ja zawsze staram się być powściągliwy. Wychodzę z założenia, że artysta powinien występować dla wszystkich – dla tych z prawa, lewa i ze środka. Mam swoje poglądy, ale zupełnie nie interesuje mnie, jakie poglądy mają moi widzowie. Niezależnie od tego, kto zasiada na widowni, wykonuję swoją pracę najlepiej, jak potrafię. Robert Rozmus o rozstaniu z TVP: zakładam, że gdybym nie wykonał telefonu, do dziś nikt by się do mnie nie odezwał O tym, by poprowadzić jeszcze jakiś program telewizyjny, pan marzy? W tej kwestii też jestem otwarty. Przez kilka miesięcy prowadził pan "Pytanie na śniadanie". Jak do tego doszło? Zadzwoniono do mnie z tą propozycją, a potem zaproszono mnie na zdjęcia próbne. Nigdy nie prowadziłem kilkugodzinnego programu na żywo, więc stwierdziłem, że będzie to dla mnie wyzwanie. Niby nie lubię konkurować, ale za to lubię się ścigać sam za sobą. Sprawia mi przyjemność, gdy udowodnię sobie, że daję radę. Wiedziałem też, że taka szansa prędko się nie powtórzy. A ja lubię, gdy w moim życiu się dzieje, jestem głodny nowych wyzwań. Nie miał pan żadnych wątpliwości przed przyjęciem tej propozycji? Pyta pan o kwestie polityczne? Na przykład . Przeszło mi to przez myśl. Oczywiście, zdawałem sobie sprawę, że paru kolegów po fachu może pomyśleć sobie, że się sprzedałem. Ale przecież ja tego zawodu nie wykonuję dla kolegów, tylko dla siebie. Chciałem przeżyć coś, czego jeszcze nigdy nie przeżyłem. Drugorzędne było dla mnie to, co powiedzą o mnie inni. Usłyszał pan od kogoś, że się pan sprzedał? Wprost takich słów nikt nie powiedział. I dobrze, bo bywam porywczy i zrobiłoby się niemiło. Natomiast kilka razy koledzy w teatrze poruszyli temat mojej obecności w "Pytaniu na śniadanie". Jako że jestem fanem sportu, zapytałem ich, czy jeśli Robert Lewandowski występuje z logo Orlenu na koszulce, to znaczy, że podziela poglądy tych, którzy zarządzają tą firmą. Albo czy jeśli teatr sponsorowany jest przez Orlen, to znaczy, że wszyscy grający w nim aktorzy utożsamiają się z poglądami pana Obajtka? To jakiś absurd! Przecież nie prowadziłem programu ani publicystycznego, ani informacyjnego. Nie wypowiedziałem na antenie żadnych słów, które byłby przekłamaniem rzeczywistości. Nikomu nie wmawiałem, że białe jest czarne, a czarne białe. Nie poruszałem żadnych tematów politycznych. Jak pan wspomina pracę w "Pytaniu na śniadanie"? Bardzo dobrze. Nawet przez moment nie żałowałem tego, że przyjąłem tę propozycję. Z Anną Popek szybko znalazł pan wspólny język? Wiem, że Ania ma inne upodobania polityczne niż ja, ale tak naprawdę nigdy o tym nie gadaliśmy. Nie miało to dla mnie znaczenia. Moi koledzy w teatrze też mają różne poglądy i głosują na różne partie, a nie przeszkadza nam to w tym, by razem grać na scenie. Każdy z nas wykonuje swoją pracę i tyle. Jeśli chodzi o Anię w kontekście zawodowym, mogę powiedzieć o niej wyłącznie dobre rzeczy. Jest sprawna, zawsze przygotowana, profesjonalna. Spodziewał się pan, że po zmianie władzy na Woronicza, straci pan pracę? Liczyłem się z tym, że tak może się wydarzyć. W jaki sposób dowiedział się pan o tym, że nie będzie pan już prowadził "Pytania na śniadanie"? Szczerze mówiąc, wydarzyło się to w nie do końca elegancki sposób. Nikt mnie o niczym nie poinformował. Robiłem swoje, jeździłem po Polsce z koncertami i spektaklami, a jednocześnie czekałem na informację z TVP, które terminy mam sobie zarezerwować. Po trzech tygodniach postanowiłem zadzwonić do nowej szefowej "Pytania na śniadanie". Przedstawiłem jej się i zapytałem, co dalej z naszą współpracą. Na co usłyszałem, że, jak się pewnie domyślam, nie będzie ona kontynuowana. Pani próbowała wytłumaczyć mi, że skoro zdecydowałem się występować w TVP za poprzednich rządów, to powinienem się liczyć z konsekwencjami. Brzmiało to jak pouczanie i nie do końca mi się to podobało. Przyznałem, że współpracowałem z Telewizją Polską już w latach 90. Brałem udział w różnych galach biesiadnych, związany byłem z Kabaretem Olgi Lipińskiej. Nie pojawiłem się znikąd i nie zacząłem robić nagle kariery. Miałem jej udowadniać, że nie jestem wielbłądem? To niedorzeczne. W pewnym momencie wypowiedzi tej pani przybrały taki ton, że postanowiłem zwrócić jej uwagę. A przecież to ja do niej dzwoniłem, a nie ona do mnie. Zakładam, że gdybym wtedy nie wykonał tego telefonu, do dziś nikt by się do mnie nie odezwał. Może przeczytałbym jedynie jakiś złośliwy komentarz na swój temat na Facebooku, jak inni prowadzący. Rozumiem, że można kogoś nie lubić, ale uważam, że osobom, które przez lata tworzyły ten program, szacunek się należy. Myśli pan, że drzwi do Telewizji Polskiej są dla pana teraz zamknięte? Mam nadzieję, że nie. Nie proponowano panu prowadzenia programu śniadaniowego w innej stacji? Dostałem propozycję z Telewizji Republika, ale od razu za nią podziękowałem. Ta stacja jest mocno ukierunkowana politycznie w jedną stronę i praca w niej oznaczałaby opowiedzenie się za opcją, z którą nie chcę być kojarzony. Paradoks polega na tym, że ci, z którymi jest mi po drodze, wyrzucili mnie z pracy. Nastąpiło jakieś pomieszanie z poplątaniem. Ale niespecjalnie się tym nie przejmuję. Robię swoje. Jak ocenia pan to, jak "Pytanie na śniadanie" wygląda po zmianach? Zakładam, że to wszystko musiało się wydarzyć, żeby pokazać wszystkim, że w mediach publicznych coś się zmieniło. Wyłącznie z tego powodu konieczne było ostre cięcie. Niestety, nie wpłynęło to dobrze na oglądalność. Ale żadna w tym wina nowych prowadzących. Oni przyszli do tej pracy tak, jak ja kilka miesięcy temu. I świetnie dają sobie radę. Jednak wydaje mi się, że te zmiany można było przeprowadzić w inny sposób. Ale cóż... Wychodzę z założenia, że ludzi trzeba łączyć, a nie ich dzielić. Zamiast szukać dziury w całym, warto spróbować się dogadać. Nawet jeśli mamy różne poglądy, warto zastanowić się nad tym, w jakich sytuacjach możemy być razem. Na tyle, na ile mogę, staram się przemycać takie podejście w spektaklach, w których gram i koncertach, podczas których śpiewam. Wierzę, że ma to sens i warto to robić. Liczę, że w końcu przestaniemy się od siebie oddalać i zrozumiemy, że zjednoczeni możemy więcej. Robert Rozmus wspomina Zbigniewa Wodeckiego: liczba talentów, jakie miał, jest porażająca Od kilku lat jeździ pan po Polsce z recitalem "Chwytaj dzień", podczas którego śpiewa pan piosenki Zbigniewa Wodeckiego. Nie bał się pan zmierzyć z takim repertuarem? Rozpoczynając pracę nad tym recitalem, wiedziałem, że wiele osób będzie się zastanawiało, dlaczego porywam się na taki repertuar. A ja po prostu zawsze kochałem te piosenki. Zbyszek był moim starszym kolegą, wielokrotnie spotykaliśmy się w pracy. Zawsze mnie zachwycał. Patrzyłem na niego z uwielbieniem. Po tym, jak odszedł, postanowiłem przygotować recital, podczas którego – na miarę swoich możliwości i swojej wyobraźni – będę mógł zaśpiewać jego utwory. Staram się unikać wielkich słów, więc nie chcę mówić, że to hołd, który składam Zbyszkowi. Raczej zależy mi na tym, by trochę go powspominać – by przez te piosenki i historie o nim, które opowiadam ze sceny, on cały czas był wśród nas. Podczas tych koncertów czasem jest wesoło, a czasem poważnie. Czasem lirycznie, czasem zabawnie, a czasem sentymentalnie. Taki właśnie był Zbyszek. Wachlarz jego umiejętności był szeroki. Ja, broń Boże, nie chcę się ścigać z jego geniuszem, bo mogłoby to wypaść na moją niekorzyść. Proszę też widzów, by w żaden sposób mnie z nim nie porównywali. Robię to wszystko w zupełnie innym celu. Jak pan zapamiętał Zbigniewa Wodeckiego? Jakim on był człowiekiem i artystą? Liczba talentów, jakie miał, jest porażająca. On komponował, dyrygował, aranżował, wirtuozersko grał na trąbce i skrzypcach, a do tego śpiewał tym swoim niepowtarzalnym, aksamitnym głosem. Świetnie opowiadał też anegdoty – z takim anglosaskim wdziękiem. Nawet gdy wspominał jakieś pieprzne historie, robił to z klasą. Był czarujący i niepowtarzalny. Roztaczał wokół siebie artystyczną aurę, co cechuje wyłącznie ludzi wybitnych. Żył intensywnie, cały czas był w drodze, kochał ludzi i uwielbiał swoją pracę. Nie chcę być okrutny wobec młodych artystów, którzy robią teraz kariery, ale uważam, że kilku z nich mogłoby nosić trąbkę i skrzypeczki za Zbyszkiem. Mocno przeżył pan jego odejście? Niesamowicie mocno. Zupełnie się tego nie spodziewałem. Zbyszek świadomie poszedł na operację i wszyscy liczyli, że zaraz do nas wróci. Niestety, coś poszło nie tak. Od siedmiu lat nie ma go już wśród nas. Na szczęście, zostawił po sobie wiele wyjątkowych piosenek. Mój recital zaczynam od utworu "Chwytaj dzień", który Zbyszek zdążył nagrać jedynie po "bułgarsku". Później Jacek Cygan dopisał do niego tekst, a Kayah go zaśpiewała. To piękny, szlachetny numer. Nie bez przyczyny jego tytułem nazwałem cały koncert. Będąc na scenie, zachęcam wszystkich, by szanować każdy moment naszego życia i cieszyć się nim, bo potem może być na to za późno. Robert Rozmus o nowych wyzwaniach zawodowych: to mój pierwszy raz Obecnie występuje pan również w spektaklu "Metamorfozy", który wystawiany jest w warszawskim Garnizonie Sztuki. Co spowodowało, że zdecydował się pan zaangażować w ten projekt? "Metamorfozy" od samego początku mnie zauroczyły. To wyjątkowy projekt. Śpiewamy w nim piękne piosenki z lat 20. i 30., do których mam ogromny sentyment. To, w jaki sposób zaaranżował je laureat Fryderyka – Nikola Kołodziejczyk, jest niesamowite. Z jednej strony zrobił to w sposób nowoczesny, a z drugiej – pełnymi garściami czerpał z tradycji. Nadał im świeże brzmienie, ale jednocześnie nie zabił w nich wspaniałego ducha, które w sobie mają. Bardzo cieszę się z tego, że mam szansę spotykać się na scenie z Krystyną Prońko. Zdaje się, że to jej teatralny debiut. To niesamowite, jak ona jest ciekawa teatru i jak bardzo chce się uczyć. Obserwowałem ją na próbach i nawet jeśli nie brała udziału w jakichś scenach, to z ciekawością się wszystkiemu przyglądała i dopytywała o różne szczegóły. Widać, że też jest podekscytowana udziałem w tym projekcie. A przecież jest nie tylko lekiem na całe zło, ale też wielką gwiazdą. Mogłaby wejść na scenę, zrobić swoje i wyjść. Ma jednak do tego zupełnie inne podejście. Zresztą widzę, że wszyscy, którzy współtworzą "Metamorfozy", angażują w ten projekt całe swoje serce. W obsadzie znaleźli też Maciek Zakościelny, Marta Wiejak, a także mnóstwo młodych ludzi, którzy dzielą się na scenie swoją energią. A do tego muzyka grana jest na żywo. Towarzyszą nam świetni instrumentaliści i nie korzystamy z żadnych półplaybacków. Wszystko to sprawia, że te międzywojenne przeboje brzmią naprawdę wyjątkowo. Rola w tej sztuce jest dla pana wyzwaniem? Zdarzało mi się zasiadać przy barze, ale w innej roli. (śmiech) Barmana, a w zasadzie gospodarza baru, jeszcze nigdy nie grałem. To mój pierwszy raz. Pierwszy raz biorę też udział w przedsięwzięciu, które jest połączeniem koncertu, teatru i estrady. To dla mnie coś nowego. Od ludzi, którzy byli na "Metamorfozach", słyszałem, że czegoś takiego jeszcze nie widzieli. Nasi widzowie mają okazję, by spędzić wieczór w stylowym coctail barze, w którym toczy się akcja spektaklu – by wypić drinka, posłuchać pięknych utworów i zanurzyć się w historii, którą opowiadamy ze sceny. Myślę, że to naprawdę coś wyjątkowego. "Metamorfozy" opowiadają o relacjach damsko-męskich, o miłości. Ma pan poczucie, że to ona jest w życiu najważniejsza? Ależ oczywiście! Myślę, że wszystko, co zrobiłem w życiu, zrobiłem z miłości. Ostatnio, gdy zastanawiałem się nad tym, jaki nowy koncert mógłbym przygotować, moje dziewczyny zasugerowały, żebym skupił się właśnie na miłości, bo coraz mniej tego uczucia na świecie. Pomyślałem, że to świetny pomysł. Przecież jest tak wiele pięknych piosenek o miłości. Ktoś może stwierdzić, że to wyświechtany temat, ale ja się z tym nie zgadzam. Niezaprzeczalnie miłość jest wielką wartością. Warto o niej mówić, warto o niej śpiewać. I dlatego powstał koncert "#Miłość", który niedawno premierowo zagrałem w Warszawie i z którym wkrótce ruszę w Polskę. Wykonuje pan podczas niego bardzo różnorodne piosenki – w tym Taco Hemingwaya i Zenka Martyniuka. Skąd taki dobór repertuaru? Zależało mi na tym, by nie popaść w tani sentymentalizm. Trzeba pamiętać, że każdy koncert musi mieć swoją dramaturgię. Potrzebne są szybsze i wolniejsze piosenki, liryczne i rock'n'rollowe. Miłość ma różne oblicza i mieni się różnymi barwami. Takie są też utwory, które śpiewam podczas tego recitalu. Nieprzypadkowo obok piosenek Młynarskiego, Osieckiej i Kofty, znalazł się utwór genialnego rapera, jakim jest Taco Hemingway. Przytoczę fragment: "Zakochani ludzie chcą patosu. Ja się staram być przyziemny i mam na to sposób. Nie powiem ci, że twa obecność jest jak dar od losu. Albo śpiew skowronków, albo pi******ny kwiat lotosu". Kogoś może to szokować, a dla mnie to fascynujące. O miłości, namiętności i seksie można opowiadać na tysiąc różnych sposobów. To jest jeden z nich. A skąd w tym wszystkim Zenek Martyniuk? Pomyślałem, że wbiję trochę kij w mrowisko i gdzieś pomiędzy Tuwimem i Gałczyńskim wrzucę piosenkę Zenka Martyniuka. Bo w sumie czemu nie? Jeżeli komuś brakuje dystansu do pewnych rzeczy, to trudno. Disco polo to nie jest moja ulubiona muzyka, prywatnie słucham czegoś innego. Ale nie oznacza to, że nie mogę w szlachetny sposób wykorzystać jej na scenie. Ten gatunek jest tak długo obecny w polskiej świadomości, że nie można udawać, że go nie ma . To jest zjawisko socjologiczne. Jedni lubią utwory Milesa Davisa, inni – Zenka Martyniuka. Dla każdego coś miłego. Ja postanowiłem w swoim nowym koncercie żonglować różnymi stylistykami. Wszystko przepuszczam przez swoją wrażliwość. Do pewnych numerów podchodzę z przymrużeniem oka, inne wykonuję na serio. A dodatkowo opowiadam o swoich miłościach, zauroczeniach, pasjach i namiętnościach. O tym wszystkim, co było i jest we mnie. Pokazuję na scenie kawałek siebie. Robert Rozmus o swojej córce: z miłości zrobię dla niej wszystko Na premierze "#Miłości" na scenie pojawiła się pana córka i wyrecytowała wiersz. Myśli pan, że Tosia zostanie aktorką? Tego nie wiem. Ale zauważyłem, że rośnie mi mała kokietka. Przed koncertem Tosia zestresowała się i powiedziała, że chyba nie da rady wejść na scenę. Wyjaśniłem jej, że jeśli nie będzie chciała, to nie będzie musiała tego robić. Ale zapowiedziałem ją, pięknie wyrecytowała wiersz Kofty, publiczność zaczęła bić brawo i poczuła wiatr w żaglach. Trudno było namówić ją potem do zejścia ze sceny. Kłaniała się z dziesięć razy, aż w końcu musiałem dać jej znać, że już wystarczy. Myślę, że jej się spodobało. Jednak szczerze mówiąc, wolałbym, żeby wybrała sobie inny zawód – bardziej stały, mniej ulotny. Artyści przeżywają wiele pięknych momentów, ale też wiele bolesnych. Wiem, jak to wszystko wygląda od środka i nie chciałbym, by Tosia musiała przez to przechodzić. No ale jak kiedyś mi powie, że chce zdawać do szkoły teatralnej, to będą ją w tym wspierał. Załamię się, ale z miłości zrobię dla niej wszystko. Dużo radości córka dostarcza panu każdego dnia? To moje wielkie szczęście! Nie jest tajemnicą, że zostałem ojcem w dojrzałym wieku. Wydawało mi się, że to już raczej nie nastąpi. Robiłem wszystko, by utrzymać kawalerski i bezdzietny stan. Wynikało to pewnie trochę z mojego wygodnictwa, a trochę z tego, że już się do tego przyzwyczaiłem. Żyłem na własny rachunek, nie miałem zbyt wielu zobowiązań, w każdy momencie mogłem sobie pozwolić na to, by polecieć na drugi koniec świata. A założenie rodziny wiąże się z odpowiedzialnością. Długo przed nią uciekałem. W momencie, gdy na świecie pojawiła się Tośka, wszystko się zmieniło. Zdałem sobie sprawę, jak miałkie było dotąd moje życie. Ona mnie uczłowieczyła. Na początku bałem się, czy dam radę i czy odnajdę się w tej nowej rzeczywistości. Na szczęście, ten strach szybko minął. Wszystko udało się jakoś ogarnąć, a ja poczułem się jeszcze bardziej męsko. Wiedziałem, że muszę zaopiekować się moimi dziewczynami i być dla nich opoką. Że nie mogę zawieść i powinienem odnaleźć się w każdej sytuacji. Dziś wiem, że to właśnie rodzina jest moim najważniejszym celem. Anna Czartoryska-Niemczycka, która ma czwórkę pociech, powiedziała mi niedawno, że narodziny każdego dziecka to kryzys dla związku. Pan też tak uważa? Ja mam tylko jedno dziecko i pewnie kolejnego miał już nie będę. Oczywiście, niczego nie żałuję, ale jeśli miałbym dawać komuś jakieś życiowe rady, powiedziałbym: zadbajcie o potomstwo. Ja trochę za późno się za to zabrałem. Nie spodziewałem się, że ojcostwo aż tak mi się spodoba. Oczywiście, bywałem zmęczony i niewyspany, przechodziłem trudne chwile, ale proszę mi wierzyć, że warto. Odkąd mam dziecko, inaczej patrzę na świat i mam w sobie inny rodzaj empatii. To poczucie, że dało się komuś życie, naprawdę uskrzydla. Tośka pięćset razy w ciągu dnia potrafi mi powiedzieć, że mnie kocha. Też cały czas powtarzam jej te słowa. To coś niesamowitego. Swoje ukochanej Ani równie często mówi pan, że ją pan kocha? Tak, choć muszę przyznać, że długo miałem kłopot z artykułowaniem tych słów. Wzbraniałem się przed takim deklaratywnym podejściem do miłości i mówieniem o niej w transparentny sposób. Wstydziłem się tego, wydawało mi się to obciachowe. Dziś wiem, że zupełnie niepotrzebnie. Człowiek uczy się całe życie. Media, pisząc o waszym związku, często podkreślają dzielącą was różnicę wieku. Jak pan na to reaguje? Jestem już w takim wieku, że pewne rzeczy nie robią już na mnie wrażenia. Natomiast faktem jest, że Ania jest prawie 30 lat ode mnie młodsza. I chyba nic w tym dziwnego, że nasza wrażliwość na różne kwestie jest inna. Nie ma się co oszukiwać, że jest inaczej. Nie jest też tak, że wyłącznie spijamy sobie z dzióbków i nie dochodzi między nami do spięć. Ania jest w wielu sytuacjach bardziej męska ode mnie. Nasz związek jest krwisty i namiętny. Na nudę nigdy nie narzekamy. Nasza córka też ma charakter i w kaszę nie daje sobie dmuchać. I to jest piękne! Bardzo cieszę się z tego, że mam obok siebie takie dziewczyny. Nie marzy wam się ślub? Ja już raz byłem żonaty. Rozwiodłem się i jakoś nie spieszy mi się do kolejnego ślubu. Uważam, że jak jest dobrze, to jest dobrze. Papierek niczego nie zmieni. Ale jestem w tej kwestii otwarty i nie wykluczam, że kiedyś ożenię się z Anią. Na razie ani ja, ani ona nie mamy takiej potrzeby. Ale ten temat wraca od czasu do czasu w naszych rozmach. Zobaczymy, co czas przyniesie. Dziękujemy, że przeczytałaś/eś nasz artykuł do końca. W serwisie Plejada.pl każdego dnia piszemy o najważniejszych wydarzeniach show-biznesowych . Bądź na bieżąco! Obserwuj Plejadę w Wiadomościach Google. Odwiedź nas także na Facebooku , Instagramie , YouTubie oraz TikToku . Chcesz podzielić się ciekawym newsem lub zaproponować temat? Skontaktuj się z nami, pisząc maila na adres: [email protected] .

SOURCE : plejada
RELATED POSTS

LATEST INSIGHTS