Home/world/Wstrzasajace wspomnienia Polki wywiezionej na Syberie. "Lepiej zeby smierc dzisiaj przysza"

world

Wstrzasajace wspomnienia Polki wywiezionej na Syberie. "Lepiej zeby smierc dzisiaj przysza"

Komendant kaza mi podpisac wyrok 25 lat ciezkich robot. Zapytaam jaki wyrok skoro nie byam sadzona Odpowiedzia Dziewczyno musisz podpisac bo wyladujesz w jakiejs kopalni albo jeszcze gorzej... Myslaam lepiej zeby smierc dzisiaj przysza.

September 25, 2024 | world

Więcej podobnych wiadomości znajdziesz na stronie głównej Onetu Przypominamy archiwalny tekst Onetu Drewniany dom pani Anny wyglądał jak dworek mickiewiczowski. Krajobrazy wokół – też jak z "Pana Tadeusza". Za domem był sad. Z tego domu rodzinę pani Anny zabrało NKWD, by wywieźć ją na Syberię. Dowborowo liczyło kilkudziesięciu mieszkańców. Leżało parę kilometrów od ówczesnej granicy Polski z Litwą – po polskiej stronie. To tu przyszła na świat Anna Chowan. Wacław Patejko, jej przyszły mąż, urodził się z kolei w Józefowie. To nieopodal Józefowej Góry, czyli jednego z dwóch najwyższych wzniesień na Litwie, a także Miednik Królewskich, gdzie mieścił się jeden z czterech słynnych zamków w kraju. Z Józefowa niewiele już dziś zostało, za to dom rodzinny pani Anny do niedawna jeszcze stał. – Rodzice chowali krowy, świnie. Przed wojną żyliśmy naprawdę bardzo dobrze – wspomina. Pamięta, że mogła jeść bułki i że zimą nie było problemu ze zdobyciem ciepłych ubrań i butów. Rodzice mieli pierwszy gramofon w okolicy. Wierszyki o marszałku Piłsudskim, których pani Anna nauczyła się w pobliskiej podstawówce w Duksztach Pijarskich, bez zająknięcia recytuje i dziś. Wojna wybucha, kiedy Anna Chowan ma 13 lat. Każdej nocy mogli przyjść Hitler i Stalin dzielą między siebie Europę Środkowo-Wschodnią. Spora część Wileńszczyzny przypada najpierw Republice Litewskiej, ale Sowieci w ten sposób tylko usypiają czujność jej władz. Nie upłynie nawet rok, a na tych terenach pojawia się Armia Czerwona. Zaczynają się rządy komunistów. – Do partii to się zapisywali bandyci, pijacy, jacyś różni podejrzani ludzie, co nie mieli pomysłu na życie – wspomina pani Anna. Już wtedy jej rodzina była wytypowana do deportacji. – Było wiadomo, że wywożą, ale nie wiadomo było gdzie. To wyglądało tak, że uzbrojeni ludzie otaczali cały dom. Dwóch wchodziło do środka i sprawdzało wszystkim dokumenty. Potem mówili im, że nie mogą mieszkać na terenie Litewskiej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej i kazali się pakować. Każdej nocy mogli przyjść. Nie spaliśmy we własnym domu, tylko u sąsiadów – opowiada. Polki wywiezione na Syberię. Wstrząsające relacje [FRAGMENT KSIĄŻKI] NKWD tym razem jeszcze nie zdążyło. Hitler napadł na Związek Radziecki. Nadeszli Niemcy. – Było wiadomo, że wywożą, ale nie wiadomo było gdzie. To wyglądało tak, że uzbrojeni ludzie otaczali cały dom. Dwóch wchodziło do środka i sprawdzało wszystkim dokumenty. Potem mówili im, że nie mogą mieszkać na terenie Litewskiej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej i kazali się pakować Na nieodległym zamku w Miednikach Królewskich urządzili obóz tranzytowy. To nieopodal drogi Wilno-Mińsk, więc mijały się w tej okolicy transporty rannych, którzy wracali z frontu wschodniego, i żołnierzy dopiero jadących na front. Wacław Patejko, wtedy 16-latek, został zmuszony do pracy dla okupantów – budował w tym obozie baraki. Tragedia za drugiego Sowieta W okolicy działały nie tylko Armia Krajowa i partyzantka radziecka. – Były też różne leśne bandy, których członkowie uważali się za partyzantów. Wszyscy oni walczyli z Niemcami, ale też wykorzystywali miejscowe gospodarstwa – opisuje Jan Patejko, syn pani Anny. – W nocy przychodzili i mówili: "buty dawać", "słoninę dawać" – wspomina kobieta. Atomowa tajemnica III Rzeszy. Brawurowa akcja komandosów Żywność rekwirowali też Niemcy. Ale, jak mówi pan Jan, w granicach rozsądku: – Jak widzieli, że ktoś dobrze na własnym gospodarstwie pracuje, to po pierwsze: za bardzo się nie czepiali, a po drugie: nie zabierali tyle, żeby kogoś zrujnować. Sowieci, dla porównania, mieli potem zdzierać z ludzi wszystko. Na Wileńszczyźnie, w okolicach Miednik, ukrywało się sporo oddziałów partyzanckich. Ich działania nasilały się. – Niemcy do lasu się nie zapuszczali, bo się bali. Zwłaszcza nocą. Ale dochodziło do akcji odwetowych i tu i ówdzie we wsiach czasem kogoś rozstrzelano – mówi Jan Patejko. Latem 1944 r. żołnierze AK w ramach akcji "Burza" wychodzą z podziemia i biorą udział w wyzwoleniu Wilna, walcząc u boku Armii Czerwonej (operacja "Ostra Brama"). Potem większość oficerów zostanie aresztowana, a żołnierze – rozbrojeni. W ślad za Armią Czerwoną pojawia się NKWD. Anna Patejko: – Za Niemca życie toczyło się mimo wszystko normalnym trybem. Były chrzciny, były wesela. Ale "za drugiego Sowieta" – to już tragedia była. Z kołchozu nie było odwrotu Zaczęło się od rekrutowania miejscowych do radzieckiego wojska. – Wszyscy chłopcy, co skończyli 18 lat, dostali powołanie. Ale oni już bardziej woleli iść do Armii Berlinga, bo to przynajmniej Polacy byli. I zaczęły się łapanki. Chłopców nocą z domów wyciągali. Z naszej wsi dwaj próbowali uciec do lasu, to ich zastrzelono na miejscu – opowiada pani Anna. "Przymarzłam warkoczem do ściany wagonu". Jak wyglądała masowa deportacja na Sybir, największe więzienie świata w XX w. Już wtedy wywieziono na Ural brata jej matki. Był tam do końca wojny. – Straszny głód na Uralu był, psy i koty musieli jeść. Dużo ludzi pomarło – mówi pani Anna. Do wsi ciągle przychodzili też partyzanci albo po prostu bandyci. Któregoś razu zabrali rodzinie Chowanów konia i wóz załadowany zbożem. Gdy Sowieci zdławili już zbrojny opór na Wileńszczyźnie, zaczęli tworzyć kołchozy. – Ludzi do nich zapędzali: utrudniali prowadzenie samodzielnego gospodarstwa, potem po prostu zabierali wszystko. A jak już się ktoś zapisał do kołchozu, to nie było stamtąd odwrotu – tłumaczy mi Jan Patejko. Jego dziadek, czyli ojciec pani Anny, zapisać się nie chciał. Któregoś razu po zbiorach zabrał zboże do własnej stodoły, zamiast oddać kołchozowi. Był za to sądzony, ale udało się go uchronić od więzienia dzięki łapówce. W lokalnych organizacjach partyjnych zaczynały powstawać listy kułaków. Ci mieli zostać wywiezieni w głąb Związku Radzieckiego. – Zbierali się i "obradowali" – każdy musiał zaproponować nazwisko i w ten sposób kogoś robiono kułakiem. Nawet jeśli ten ktoś się potem wywinął przekupstwem, to oni i tak musieli wskazać kogoś innego. Bo plan przewidywał znalezienie określonej liczby "wrogów narodu" i liczby musiały się zgadzać – opowiada Jan Patejko. Jego dziadek został wrogiem narodu m.in. dlatego, że przed wojną kupił o kilka hektarów ziemi za dużo. W drugiej połowie lat 40. pociągi z zesłańcami odchodziły z Litwy często. W domu pani Anny ciągle się mówiło: "będą wywozić, będą wywozić". – Nie znało się godziny ani dnia. To było nie do zniesienia – mówi. Rodzina znów spała tygodniami u sąsiadów, z gospodarstwa zabrano też zawczasu bydło i większość wartościowych przedmiotów. Sama pani Anna mieszkała wtedy w Wilnie, gdzie uczyła się krawiectwa. Tajemnicze rysunki na ścianie Auschwitz. Prawda została odkryta po wielu latach NKWD przyjechało do Dowborowa w październiku 1951 r. Nocą okrążyli dom, weszli do kuchni, zażądali dokumentów. Rodzina usłyszała: "Nie wolno wam tutaj mieszkać. Pakować się". Najbardziej potrzebne rzeczy rzucano w pośpiechu na rozłożone na podłodze prześcieradła. Matka pani Anny zdołała uciec drugim wyjściem – zanim bliskich wywieziono ze wsi, zdołała jeszcze tylko przekazać im 9 tys. rubli za sprzedaną niedawno krowę. Panią Annę oraz jej brata aresztowano następnego ranka, już w Wilnie. – Pamiętam, że przy aresztowaniu krzyczałam. Wiedziałam, że jedziemy na Syberię. Zawieźli nas najpierw do jakiejś piwnicy – a tam już był mój ojciec i siostra. Siostra miała dziewięć lat. Rodzina jeszcze próbowała ją jakoś zabrać do siebie, żeby i jej nie wywieźli. Ale się nie udało – mówi pani Anna i to jest jedyny moment naszej rozmowy, gdy łzy napływają jej do oczu. Wszystkich przeznaczonych do deportacji wieziono ciężarówkami albo furmankami na stację w podwileńskich Ponarach – tam znajdował się największy węzeł kolejowy w kraju. Na ludzi czekały bydlęce wagony. – Przeszło 40 osób z dobytkiem musiało się zmieścić w wagonie. Czasem były przystanki. Wtedy wychodzili wyznaczeni mężczyźni i z konwojentami przynosili kipiatok – wrzątek, czasem wiadro kaszy. Ale trzeba się było żywić głównie tym, co się zabrało. Najgorsza była "toaleta" – dziura w podłodze wagonu, trzeba było to miejsce zasłaniać jakimiś rozwieszonymi dywanami, prześcieradłami... – opowiada pani Anna. Trwało to 21 dni. Pociąg pokonał cztery tysiące kilometrów. Nikt nie wiedział, gdzie i kiedy się zatrzyma. Pomost do niewoli Stacja końcowa: Tomsk, nabrzeże Tomu (czyli dopływu Obu). Zesłańcy mieli być załadowani na barki rzeczne, którymi zwykle wożono węgiel. – Długim, drewnianym pomostem szło się do tych barek. Jak do Arki Noego, taki biblijny obrazek. Na barce czarno, brudno. I jak tam zimno, Jezus Maria... – mówi Anna Patejko. Barki popłynęły kilkaset kilometrów w dół rzeki, na północ. Zatrzymały się w Kołpaszewie. – Kolejne kilkaset kilometrów dalej w tym kierunku znajduje się ta osławiona "wyspa kanibali", o której niedawno wydano książkę – zaznacza Jan Patejko [chodzi o wyspę Nazino – przyp. MZ]. "Powiedzieli po niemiecku, że są Polakami". Najdziwniejsza bitwa II wojny światowej – Zaczęli wyczytywać wszystkich po nazwisku. Pomyślałam sobie, że w ten sposób sprzedawano kiedyś niewolników. Rozdzielali do obozów, w zależności od tego, co kto umiał – opowiada pani Anna. Na pokładzie kolejnej barki wraz z rodziną popłynęła do wsi Griszkino, która była jednym z łagpunktów stalinowskiego Gułagu. – Długim, drewnianym pomostem szło się do tych barek. Jak do Arki Noego, taki biblijny obrazek. Na barce czarno, brudno. I jak tam zimno, Jezus Maria... Griszkino i okolice to jedno wielkie bagno. Rzekę, która płynie przez tutejsze torfowiska, nieprzypadkowo nazwano Czają – jej wody mają właśnie brudny, herbaciany kolor. Jan Patejko pojechał w miejsce zsyłki rodziców w 2004 r.: – Śnieg zaczyna tutaj padać we wrześniu. Puchu się robi półtora metra. No i mróz: jak jest 40 stopni poniżej zera, to jest dobrze, ale jak jeszcze zerwie się wiatr, to z domu nie sposób wyjść, bo domy są zasypane po dach – opowiada. Rdzewiejące barki widać dziś na nabrzeżach Czai. Wtedy transportowano nimi też drzewo wycinane w tajdze. "Wieś" Griszkino na początku lat 50. była skupiskiem paru baraków, domów, szkoły i oczywiście komendantury NKWD, gdzie co miesiąc każdy zesłaniec musiał się meldować. W tej komendanturze pani Anna usłyszała swój "wyrok": 25 lat ciężkich robót. – Komendant kazał podpisać. Pytam: jaki wyrok, skoro nie byłam za nic sądzona? On odpowiada: "Dziewczyno, ale ty musisz to podpisać. Nie podpiszesz, to wylądujesz w jakiejś kopalni albo jeszcze gorszym miejscu". I podpisałam. Co było robić? – opowiada. Najważniejsza była maszyna do szycia – Wcześniej wiedzieliśmy, że jedziemy "na Syberię", ale nie wiedzieliśmy, na jak długo. Jak usłyszałam swój wyrok, to myślałam: lepiej, żeby śmierć dzisiaj przyszła. Ale sama przychodzić nie chce... – wyznaje pani Anna. Wstrząsające relacje z "Małego Oświęcimia". Ambulatorium było piekłem Ma wtedy szczęście w nieszczęściu – wyuczony fach krawcowej daje jej pracę pod dachem. Zabrana z Wilna maszyna do szycia okazuje się najistotniejszą z pospiesznie zapakowanych w podróż rzeczy. W tym samym czasie jej przyszły mąż pracuje jakieś 20 km w górę rzeki, przy wyrębie lasu. – Do tajgi się nie idzie tylko wtedy, jak jest 50 stopni mrozu. Termometrów nie ma, więc brygadzista wychodzi przed barak z kubkiem wody i podrzuca. Spada sam lód – jest 50 stopni. Spadają krople wody – to znaczy, że mróz jest mniejszy i można iść do pracy – opowiada pan Jan. Pracujących przy wyrębie lasu obowiązywały dzienne normy. Pilnowała ich rosyjska brygadzistka, a po niej: enkawudzista, który wrzeszczał na Polaków i wymachiwał pistoletem, kiedy norma nie była wykonana. – Z czasem oni się nauczyli oszukiwać tę brygadzistkę, obcinając kawały drzewa, które już było "policzone". Inaczej "radzieckiej normy" się nie dało zrealizować – uśmiecha się Jan Patejko. Ochrzczony w syberyjskiej przerębli Wacław Patejko trafił na zsyłkę z matką i ojcem (uniknęli tego losu dwaj jego bracia, którzy pracowali w kołchozie). Przed wojną ojciec pana Wacława hodował klacze, na targach dla wojska jego klacz zdobyła złoty medal i niemałe pieniądze dla właściciela. – Jak już się znalazł w Griszkinie, to kazano mu się zajmować tutejszymi końmi, które były dość zaniedbane – mówi jego syn. Jak Anna Chowan poznała męża? – Oni wiosną i latem spławiali drzewo i w tym czasie prawie cały czas byli w Griszkinie. No to jakoś tam się spotykaliśmy. Wie pan, ja miałam naprawdę spore powodzenie jeszcze przed zsyłką... Wacław się przypatrywał i przypatrywał i się w końcu zgodziłam za niego wyjść – śmieje się pani Anna. Ślub wzięli na zesłaniu. W grudniu 1954 r. urodził się ich syn Jan. – Wieziono mnie dwadzieścia parę kilometrów saniami ze szpitala w Podgornym. A potem babcia ochrzciła mnie w przerębli w Obie – opowiada dzisiaj Jan Patejko. "Kto pierwszy do worka..." – Pożyliśmy tam rok, drugi, trzeci. Niby nie było żadnych widoków, że się kiedyś wróci, ale potem jakaś nadzieja cały czas się tliła – wspomina pani Anna. Nie pamięta dokładnej daty, ale wie, że pewnego dnia wróciła z pracy i od innej zesłanej, Rosjanki Marusi, usłyszała: "No, Stalin zdechł". – Wiadomo, obowiązkowa żałoba potem była. A u nas w rodzinie to jest taka żałoba po Stalinie, że nigdy się nie mówiło o nim "umarł". Stalin "zdechł" – śmieje się. Czasy się zmieniały. W Griszkinie zaczęto szeptać, że Polacy niedługo zostaną zwolnieni. – Pracowali z nami Estończycy, Litwini, Rosjanie. Dwie dziewczyny z Estonii, które tam były od 1941 r., z takim samym wyrokiem, mówiły na samym początku: "Ania, ale ty tu jeszcze popracujesz". Powiedziałam im wtedy: kto pierwszy do worka, ten ostatni z worka – mówi Anna Patejko. Wysłała pismo do polskiej ambasady w Moskwie, kiedy tylko przyszły dokumenty od Polskiego Czerwonego Krzyża. Wymiana korespondencji trwała niemal pół roku. Wreszcie w sierpniu 1956 r. okazało się, że polskie rodziny rzeczywiście mogą wyjechać. – Zabraliśmy wszystko, co było można – mówi Anna Patejko. – Rodzice mieli olbrzymie szczęście, bo okazało się, że do kraju mogą wrócić tylko ci Polacy, którzy założyli na zesłaniu pełne polskie rodziny. Jak na miejscu Polak się ożenił np. z Litwinką, co się zdarzało, to dla nich droga powrotu była zamknięta – wyjaśnia jej syn. Kiedy dostali karty repatriacyjne, na opuszczenie ZSRR mieli trzy miesiące. Musieli jeszcze odebrać polskie paszporty w Moskwie. Najpierw: podróż parostatkiem po Obie. Potem: cztery doby w pociągu z Tomska w wagonie typu plackarta. – Ledwo żywa dojechałam do Moskwy – mówi pani Anna. – Wracało się w pewnym sensie "donikąd" – opowiada pan Jan. Z polskimi paszportami można było dojechać na punkt repatriacyjny w Janowie Podlaskim. Tam Patejkowie dostali przydziałowy pokój z kuchnią na pół roku. Jako repatrianci mogli jeździć bezpłatnie po całej Polsce, szukając miejsca do osiedlenia. Władze sugerowały, aby domu szukali na Ziemiach Odzyskanych. – Jeździliśmy, sprawdzaliśmy, ale to nie było nic pewnego. Wtedy jeszcze nie było wiadomo, jak trwałe będą granice na zachodzie. A my chcieliśmy wreszcie bezpiecznie osiąść u siebie – mówi pani Anna. Podczas jednej z tych podróży jej brat spotkał jakiegoś człowieka, który mieszkał w Chrzanowie – i w rozmowie urodził się pomysł, aby rodzina spróbowała osiąść właśnie tu. Dom kupili za niewielkie pieniądze, ale przez pierwszy rok i tak musieli mieszkać na strychu – Zajmowali go ciągle poprzedni lokatorzy. Długo nie chcieli się wyprowadzić, choć mieli już zapewniony kwaterunek – opowiada pani Anna. Początkowo miejscowi brali Patejków za... Ukraińców – nowi mieszkańcy mówili "śpiewającą", północnokresową polszczyzną. – Pan wie, jaką sławę mieli wtedy Ukraińcy w Polsce, prawda? Sąsiadka sąsiadkę pytała: "Co tam się u Rusków dzieje?", mówiąc o nas. Długo myślałam, że przez to córki za mąż nie wydam. Ale i to się udało bardzo pięknie – uśmiecha się pani Anna. Orał z latarką na pługu Pan Wacław znalazł pracę w Fabloku – chrzanowskiej fabryce parowozów, która po wojnie stała się Fabryką Lokomotyw im. Feliksa Dzierżyńskiego. Zarabiał tysiąc złotych. – 25 złotych kosztowało kilo kiełbasy. Oj, ciężko było. Któregoś razu do naszej krowy przyszedł weterynarz, też przesiedleniec gdzieś ze Lwowa. I on zapytał: a czemu nie kupicie konia? – wspomina pani Anna. Jej syn dodaje: – Ten koń stał się źródłem utrzymania dla całej rodziny – mówi Jan Patejko. – Ojciec musiał zostawić Fablok, bo dopadła go astma. Nie nadawał się do pracy w pyle, w zamkniętym zakładzie. No i został furmanem. Przez 40 lat Wacław Patejko miał wozić materiały budowlane na konnej platformie. Potem, kiedy przyjechał tu także jego brat, woził je z bratem. Ale to nie było wszystko. – Ludzie wtedy paśli krowy w lasach albo na rowach. Ale koni na ogół nie mieli, więc cała ziemia w okolicy leżała odłogiem. Ojciec się za to zabrał – i ten spory kawał ziemi po obu stronach dzisiejszej ulicy Oświęcimskiej w Chrzanowie był regularnie "obrabiany" przez niego – opowiada pan Jan. "Inny dym znad krematorium". Wielki bunt więźniów w Auschwitz-Birkenau Pan Wacław miał żelazne zdrowie, mimo iż jeszcze na Syberii cudem wyszedł z zapalenia wątroby. – Wstawał o czwartej rano, karmił konia, jechał do roboty na siódmą, a po drodze jeszcze była jakaś orka. Wracał z roboty – znowu orka na czyjejś ziemi, a czasem po prostu siano do zebrania, młócka – jak to w gospodarstwie – opowiada syn. Wacław Patejko orał nierzadko po zmroku, z latarką na pługu. Jego ojciec się wściekał. – Gonił go po podwórku przez to. Krzyczał: "ty to może wytrzymasz, ale koń nie". Bardzo ciężko wtedy pracował i mam wrażenie, że przez to zyskał w końcu szacunek okolicznych mieszkańców. Był niesamowicie słowny – jak po pracy wracał wieczorem, to trzeba było jeszcze wziąć zeszyt i zapisać, z kim i na co się umówił na następny dzień, bo to było święte – mówi pan Jan. Wacław Patejko zmarł w 2011 r. 600 kilometrów taksówką przez tajgę Pan Jan końską pasję odziedziczył: – Zimą szkoły i wesela robiły kuligi. Ojciec jeździł na nie z leśniczym, potem ja jeździłem z synem leśniczego. Kilka koni nadal mamy, trzymamy je w leśniczówce. Jan Patejko występuje konno w mundurze ułańskim przy okazji ważniejszych uroczystości czy rocznic. – Pojawiamy się w barwach 21. Pułku Ułanów Nadwiślańskich. W tamtym roku braliśmy udział w wielkiej rewii kawalerii na krakowskich Błoniach, było tam ponad 200 koni – opowiada. 21. Pułk Ułanów to jednostka, która wsławiła się najpierw jako ochotnicza formacja w wojnie polsko-bolszewickiej, a we wrześniu 1939 r. – w bitwie pod Mokrą z Niemcami. Pan Jan odwiedził Griszkino w 2004 r. – wybrał się w tę podróż na swoje 50. urodziny. – Jakąś niby-taksówką jechałem 600 km przez tajgę. Pooglądałem Czaję, widziałem też szpital, w którym się urodziłem. Widać, że przez lata prowadzono tam rabunkową gospodarkę, bo lasy są wycięte, więc to wszechobecne torfowisko stało się jeszcze większe. Ludzie stamtąd na ogół wyjechali. Szkoły już nie ma, budynku NKWD też nie ma, za to w Podgornym pomnik Lenina stoi – opowiada. Niełatwe powroty w rodzinne strony Od lat 70. Patejkowie regularnie wracają na Wileńszczyznę – wcześniej, jak mówi pan Jan, gospodarstwo wymagało tyle czasu, że do Krakowa na imieniny można się było "urwać" ledwie na dwie-trzy godziny. Podróż na Litwę wymagała wtedy zaproszenia od rodziny. Na miejscu trzeba się było meldować z paszportem. — Do Moskwy bym już w ten sposób nie dotarł, bo w ZSRR nie można było tak po prostu jeździć, gdzie kto chciał – wspomina te podróże Jan Patejko. Przekraczanie granicy radzieckiej Litwy było trochę przejściem w inną rzeczywistość. Na dworcu w Grodnie zmieniał się rozstaw torów. Wszędzie stali pogranicznicy z karabinami, którzy czasem chodzili po dachu pociągu. Pan Jan podkreśla, że te wyjazdy często miały wymiar handlowy. – W Polsce było sporo ubrań i ciuchów, których nie było tam. Stamtąd z kolei można było przywieźć np. telewizor. Radziecka służba celna pilnowała przede wszystkim, żeby nie wywozić walut i złota – opowiada pan Jan. Pierwszego Rubina Patejkowie przywieźli sobie właśnie z jednej z takich wypraw. Tamte wyjazdy, jak mówi, często kończyły się płaczem. — Płakała mama, siostra mamy. Z kolei dziadek i babcia nic nie chcieli mówić o zesłaniu – wspomina pan Jan. Rodzice nie chcieli też, aby jechał w miejsce ich dawnego zesłania. – Ale pojechałem, nagrałem filmy, przywiozłem zdjęcia, rodzina obejrzała – i trauma się chyba skończyła. Było inaczej, już łatwiej się o tym rozmawiało w domu – opowiada. Nikt by nie przeżył, gdyby miejscowi nie pomagali Patejkowie zostali jedną z rodzin, które totalitarny reżim częściowo "wyrwał z korzeniami". Żalu do Rosjan nigdy nie mieli. – Na Syberii nikt by nie przeżył, gdyby miejscowi nie pomagali – podkreśla pani Anna. – Stalin dręczenie Polaków sobie upodobał, ale jego państwo było tak samo represyjne wobec wielu innych grup ludności. A wobec samych Rosjan przede wszystkim. Ci ludzie dzielili przede wszystkim wielki strach – mówi Jan Patejko. A co z sentymentem do rodzinnych stron i koniecznością osiedlenia się w nowym miejscu? – Kresowe resentymenty? Komu to dzisiaj jest potrzebne i co to może dać? Rodzice w 1956 r. mieli mimo wszystko poczucie, że uciekają z obcego, okrutnego kraju – i jaka by była ta Polska, do której wracali, to traktowali ją jak swój kraj – mówi pan Jan. – W Dowborowie słońce świeci inaczej, drzewa pachną inaczej. Ale Bóg taki los mi wybrał. Ja się tu w Chrzanowie doczekałam wspaniałych wnuków, życie przeżyłam naprawdę szczęśliwe. Na co tu narzekać? – kończy swoją opowieść Anna Patejko.

SOURCE : wiadomosci
RELATED POSTS

LATEST INSIGHTS