Blogs
Home/entertainment/Polska tajemnica legendarnego Freda Zinnemanna. "Nie powiedzia przy mnie nawet jednego sowa po polsku"

entertainment

Polska tajemnica legendarnego Freda Zinnemanna. "Nie powiedzia przy mnie nawet jednego sowa po polsku"

Zdoby cztery Oscary az dziesiec razy by nominowany do nagrody Akademii. Fred Zinnemann urodzi sie w Rzeszowie ale przez cae zycie utrzymywa ze w Wiedniu. Swoje polskie korzenie odkry Tim Zinnemann jedyny syn rezysera. W rodzinnym miescie odsoni nawet tablice upamietniajaca ojca.

November 26, 2024 | entertainment

Być może jako dziecko oglądał w Rzeszowie, razem z ojcem, "Quo Vadis" Enrico Guazzoniego z 1912 r. Na pewno film do miasta dotarł, a lekarz Oskar Zinnemann kino lubił, chociaż nie widział w nim przyszłości dla syna. Chciał, żeby chłopiec poszedł w jego ślady. Fred Zinnemann zakochał się jednak w ruchomych obrazach i za nimi wyruszył w świat, towarzysząc m.in. Robertowi Flaherty’emu, reżyserowi słynnego filmu dokumentalnego "Nanuk z Północy". Potem z jego bratem Davidem odbył podróż przez Stany Zjednoczone — do Nowego Jorku. Zaprzyjaźnili się. Na cześć Davida, tak długo utrzymywał, nadał imię jedynemu synowi. Wkrótce w domu zaczęto nazywać chłopca Timem i tak zostało do dziś. Do dziś też formalnie używa on imienia David. Przez całe życie wierzył w opowiadaną przez ojca historię o druhu. Do czasu, aż dowiedział się, że miał też stryja Dawida i jego ojciec nie urodził się wcale w Wiedniu, jak słyszał przez lata, a w stolicy Podkarpacia. W grudniu 2023 r. przyjechał tu po raz pierwszy, żeby wziąć udział w uroczystości odsłonięcia tablicy upamiętniającej ojca. 11 grudnia, w samo południe, w wietrzny, mroźny dzień, stanął pod ścianą kamienicy przy Rynku, w której Fred mieszkał z rodzicami. "Co prawda pogoda jest u nas dzisiaj inna, jest chłodno i wietrzenie, ale w sercach mamy ciepło i radość" — mówił, stojąc obok niego Konrad Fijołek, prezydent Rzeszowa. "To wzruszający moment dla miasta i jego mieszkańców. Odsłaniamy tablicę ku czci wybitnego twórcy, który z tego miejsca pochodzi, który w tej kamienicy mieszkał. Oddajemy hołd pamięci Freda, ale i całej społeczności żydowskiej, która tutaj żyła i tworzyła nasze miasto" — dodawał. Tim po raz pierwszy zobaczył miasto, z którym związana jest historia jego rodziny, historia, którą poznawać zaczął dopiero po śmierci ojca. Naprawdę wierzył, że Fred urodził się w Wiedniu. Nie mógł wyjść ze zdumienia, gdy na akcie zgonu w rubryce miejsce urodzenia zobaczył nazwę Rzeszów. Gdzie to? Jak tę zbitkę liter w ogóle wymówić? I co to znaczy "Kochany Fredku" — widział te słowa na stosie odziedziczonych listów, 700-800 stron, w nieznanym sobie języku. W podpisach widniały imiona krewnych. Nie mogąc znaleźć tłumacza, oddał je do Biblioteki Amerykańskiej Akademii Sztuki i Wiedzy Filmowej — Margaret Herrick Library. Tam odesłał kilka lat temu Grażynę Bochenek, polską dziennikarkę i filmoznawczynię, gdy zadzwoniła do niego, pytając o rzeszowskie korzenie ojca. Fredem Zinnemannem Grażyna Bochenek zainteresowała się w trakcie pracy nad cyklem radiowych reportaży o słynnych mieszkańcach Rzeszowa dla Polskiego Radia Rzeszów. "Nazwisko Freda Zinnemanna intryguje mnie wyjątkowo, bo związki tego artysty ze stolicą Podkarpacia są kompletnie nieznane" — napisze na łamach książki "Fredek, Rzeszów, Hollywood. Opowieści o Fredzie Zinnemannie" . Proste pytanie o to, dlaczego Fred Zinnemann stworzył alternatywny życiorys, wedle którego był wiedeńczykiem, ba, nawet najbliższym nie mówił o Polsce, nigdy w domu nie używał polskiego, choć znał język doskonale, zaowocowało fascynującym śledztwem historyczno-obyczajowo-dziennikarskim i monumentalnym dziełem nie tylko o rodzinie Zinnemannów, ale i losach żydowskiej społeczności w Galicji. Pięć lat temu zaangażowanie Grażyny Bochenek i Podkarpackiej Komisji Filmowej umożliwiło organizację festiwalu pod hasłem "W samo południe. Fred Zinnemann wraca do Rzeszowa" oraz przyczyniło się do powstania imponującego muralu , przedstawiającego szeryfa Willa Kane'a (przy ul. Lisa-Kuli w Rzeszowie). W wydarzeniu wzięły wówczas udział wnuki Freda Zinnemanna: Emily i Oscar. Teraz dotarł syn Tim (upamiętnienia reżysera i przygotowania tablicy mu poświęconej podjęło się Miasto Rzeszów na czele z prezydentem Konradem Fiołkiem). Tim, podobnie jak ojciec, pokochał sztukę. Pracował jako fotograf, asystent reżysera, producent. Przyjaźnił się z wieloma z twórców, którzy pracowali z ojcem. Sam ma bardzo bogaty i barwny życiorys zawodowy, chociaż sam nigdy nie dostał Oscara. Fred zdobył ich cztery, nominacji aż dziesięć. W historii kina zapisał się takimi filmami jak "Po wielkiej burzy", "Stąd do wieczności", "Oto jest głowa zdrajcy" i "W samo południe". Szeryf Will Kane, z tego ostatniego, grany przez Gary'ego Coopera, trafił nie tylko na mural w Rzeszowie, ale i — w 1989 r. — na plakat wyborczy Solidarności autorstwa Tomasza Sarneckiego. Wkrótce potem zawisł na ścianie gabinetu Freda Zinnemanna. Dlaczego reżyser nigdy publicznie nie powiedział, skąd pochodzi? "Dla mnie to też jest zagadka" — podkreślał w Rzeszowie Tim Zinnemann. "Teraz, kiedy zobaczyłem już to miasto i poznałem mieszkańców, intryguje mnie ono jeszcze bardziej". Ciągle szuka odpowiedzi, razem z Grażyną Bochenek, i sam. Z Onetem porozmawiał o ojcu, wspomnieniach z dzieciństwa i własnych filmowych przygodach. Dagmara Romanowska: Kiedy pięć lat temu zadzwoniła do pana nieznajoma z Polski, niespodziewanie oznajmiając, że wie coś o pana rodzinie, co pan pomyślał? Tim Zinnemann: Ta rozmowa bardzo mnie zaintrygowała. O tym, że ojciec urodził się w Rzeszowie, dowiedziałem się, odbierając akt zgonu. W rubryce miejsce urodzenia widniała nazwa, która zupełnie nic mi wtedy nie mówiła i nawet nie wiedziałem, jak ją wymówić. Nie rozumiałem, dlaczego ojciec odrzucił swoje polskie korzenie. To było dla mnie zdumiewające, a Grażyna Bochenek mogła odkryć rzeczy i sprawy, do których ja nie miałem dostępu. Odziedziczyłem po ojcu ogromny stos korespondencji, napisanej jednak w obcym dla mnie języku. Próbowałem bezskutecznie znaleźć tłumacza i ostatecznie podjąłem decyzję o przekazaniu ich do Biblioteki Amerykańskiej Akademii Filmowej. Aż zjawiła się Grażyna. Mogliśmy wymienić się informacjami. Będę jej dozgonnie wdzięczny za to, że pomogła mi odkryć i zrozumieć moją rodzinę i jej historię. Dzięki niej dowiedziałem się o wielu rzeczach, o których wcześniej nie miałem pojęcia. To spotkanie doprowadziło do tego, że dziś jestem tu, w Rzeszowie. Od pewnego czasu bardzo chciałem odbyć tę podróż i na własne oczy zobaczyć miejsce, w którym ojciec spędził dzieciństwo, gdzie żyli nasi przodkowie. Kto miał więcej pytań — pan do Grażyny, czy Grażyna do pana? Zdecydowanie ja do Grażyny. Ojciec przez całe życie nawet nie zająknął się o tym, że jest z Polski. Nie powiedział przy mnie nawet jednego słowa po polsku. Nieustannie powtarzał, że jest z Wiednia. Grażyna naprawdę mnie oświeciła. Nazwę potrafi pan już wymówić! Ale nie było to łatwe. Przez trzy lata się uczyłem. R Z E S Z O W. Brawo! Wpuścił pan Grażynę, ba, zaprosił ją do prywatnego życia, do życia własnej rodziny. Nie zastanawiało pana, po co ta dziewczyna to robi, czego właściwie chce? Musiał jej pan w pełni zaufać. Nie miałem najmniejszych obaw, była we mnie tylko ciekawość. Zadzwoniła do mnie wspaniała, inteligentna badaczka, profesjonalistka w każdym calu, niezwykle zaangażowana w swoją pracę. Jak więc brzmiało pana najważniejsze pytanie do Grażyny Bochenek? Dlaczego mój ojciec nigdy nie powiedział, że zna język polski, że stąd pochodzi. Co nim kierowało? To dla mnie wielka tajemnica. Czy teraz jest pan bliżej jej rozwikłania? To samo pytanie zadaje sobie wiele osób. Nigdy nie poznamy odpowiedzi, ponieważ nie ma już mojego ojca. Możemy tylko snuć hipotezy. Zgadywać. Muszę przyznać, że teraz, kiedy już tu przyjechałem, poznałem ludzi — tak wspaniałych i życzliwych, otwartych, patrzę na Rynek, uliczki, to pytanie intryguje mnie jeszcze bardziej. Gdybym był swoim ojcem, chciałbym "być stąd". Nie ukrywałbym tego. Na początku wieku XX Rzeszów był jednak innym miejscem, wielokulturowym, niewolnym jednocześnie od podziałów. Potem przyszły I wojna światowa, rozpad Monarchii Austro-Węgierskiej, II wojna i Zagłada. Z drugiej strony Fred Zinnemann spędził w Rzeszowie pierwsze lata swojego życia. Widzimy go na zdjęciach jako uśmiechnięte dziecko, z psiakami. Ten czas najczęściej — zwłaszcza przy tak kochającej rodzinie jak pana dziadkowie Oscar i Anna — wspomina się dobrze. Bardzo chciałbym decyzję ojca zrozumieć. Pamiętam takie zdarzenie... Ojciec nigdy nie przepadał za Bożym Narodzeniem. Wpędzało go w smutek, nawet depresję. Rok przed jego śmiercią w końcu go o to zapytałam. Dlaczego nienawidzisz świąt? I wtedy opowiedział mi taką historię: gdy miał pięć, może sześć lat w jego przedszkolu zorganizowano przyjęcie świąteczne. Wszystkie dzieciaki dostały prezenty, tylko nie on. "Dla mnie prezentu nie było, bo byłem Żydem" — powiedział mi łamiącym się głosem, tłumiąc łzy. Zaczął właściwie płakać. Oczywiście nawet nie zająknął się o Polsce. Po chwili wziął głęboki oddech. Uspokoił się i dodał: "Ale wiesz co, to było tak dawno temu, że nie pamiętam już, czy to prawda, czy może to zmyśliłem". Czy Fred Zinnemann był człowiekiem, który często w codziennym życiu przeplatał fikcję z rzeczywistością? Robił to nieustannie. Pochłaniała go sztuka — proces kreacji? Tak było, ale jednocześnie ja do tego świata tak naprawdę nie miałem za bardzo dostępu. Jedyną kreatywną rzeczą, którą ojciec przy mnie robił, była gra na skrzypcach. Fatalna gra na skrzypcach. W końcu przestawał. Marzył o tym, żeby zostać skrzypkiem, ale nie miał talentu. Muszę jednak powiedzieć, że pasją, która łączyła nas, gdy byłem dzieckiem, stała się fotografia. To była nasza wspólna przestrzeń. Nauczył mnie robić zdjęcia, pokazał jak wywoływać klisze w ciemni, jak robić odbitki. Do dziś kocham fotografię, a przez jakiś czas zajmowałem się nią zawodowo. Podobno Fred Zinnemann dość krytycznie podszedł do pana pomysłu, żeby utrzymywać się ze zdjęć. Rzekomo mawiał, że fotografia to świetne hobby. Tak, jak i kino? Podobno chciał, żeby został pan lekarzem — jak dziadek Oskar? To zabawne, że toczyłem z ojcem tę samą rozmowę, którą on toczył z moim dziadkiem. Oskar również był zdania, że robienie filmów to zabawa, a nie profesja z przyszłością. "Przecież nikt tego na poważnie nie robi" — powtarzał mojemu ojcu. Chociaż wszystko wskazuje na to, że kochał chodzić do kina, Grażyna znalazła w listach od niego recenzje filmowe, jego komentarze na temat aktorów, reżyserów. Ostatecznie ojciec przekonał dziadka do swojej pasji i uzyskał pozwolenie na naukę w szkole filmowej. Panu też się udało? Tak naprawdę nie zapytałem o zgodę. Po prostu dostałem się do Brooks Institute of Photography, najlepszej szkoły fotografii w tamtym czasie, dziś już nieistniejącej [placówka zakończyła działalność w 2016 r. — przyp. red.]. Po studiach tam zostawało się profesjonalistą. Jak zareagował, gdy zdał sobie sprawę, że jego sprzeciw nie został wysłuchany? Był dumny z pana osiągnięć? Kibicował? Rywalizował! Jako dwudziestolatek dość szybko piąłem się po szczeblach kariery w branży. Szło mi zaskakująco dobrze. I osiągnąłem to wszystko sam, nie podpierając się nazwiskiem i pozycją ojca, nie korzystając z jego wsparcia. To jeszcze bardziej go rozzłościło. To on miał być jedyną gwiazdą. Nie chciał, żeby ktoś podkradał mu jego "blask" — że tak to nazwę. Później pracowałem w branży filmowej, ale jako pięćdziesięciolatek poczułem się nią zmęczony i wróciłem do fotografii. Bardzo dużo robiłem. Zwrócono na mnie uwagę. Myślę, że to ojca już po prostu rozsierdziło. Powyjmował z szuflad swoje stare zdjęcia, doprowadził do organizacji wystawy. Niektóre fotografie sprzedał. Tak, dla niego to była rywalizacja. Był chłodnym emocjonalnie ojcem? A może surowym profesjonalistą, a jednak ciepłym tatą? Był zimnym ojcem. Jego ekipy nazywały go "żelazną pięścią w aksamitnej rękawiczce". Był Europejczykiem. Nigdy tak naprawdę nie zaadaptował się jako Amerykanin, chociaż powtarzał, że jest Amerykaninem. Nie był — miał europejski sposób bycia. Zawsze wkładał garnitur. Zawsze był uprzejmy. Zawsze zachowywał się stosownie. Ale pod spodem potrafił być bardzo nieprzyjemny i oschły. Jako syn musiał pan nauczyć poruszać się w jego otoczeniu? Bardzo wcześnie, już jako dziesięciolatka, rodzice wysłali mnie do szkoły z internatem. Do ukończenia szkoły średniej wiodłem życie poza domem, a potem przyszły studia i wyjazd do Włoch. Szybko się usamodzielniłem. Nasz kontakt był ograniczony. Nigdy nie bywał pan na jego planach filmowych? Rzadko. Pamiętam, że mając 11 lat, spędziłem dzień na planie "W samo południe" . Wtedy chyba po raz pierwszy tak dobitnie uświadomiłem sobie, jak ważny mój ojciec jest. Chciałem się przejechać na koniu, więc zawołał jednego z aktorów i poprosił go o oddanie wierzchowca. Aktor nawet słowem nie zaprotestował. Z kolei, kiedy miałem lat 14, zaangażował mnie jako statystę na planie musicalu "Oklahoma!". Trzecia szansa nadarzyła się, gdy skończyłem szkołę średnią. W ramach nagrody zaprosił mnie na Kubę, gdzie pracował nad adaptacją "Starego człowieka i morza". "Przyjedź i zostań na wakacje" — usłyszałem, nie dowierzając. Szczęście nie trwało jednak długo. W dniu, kiedy dotarłem na Kubę, ojciec porzucił pracę nad filmem. Na pocieszenie Ernest Hemingway zaprosił mnie na wycieczkę na ryby. Łowienie ryb z Ernestem Hemingwayem — to brzmi wspaniale! Wyruszyliśmy. Powiedział, że pierwszy będę mógł zarzucić przynętę. Płyniemy, nagle zauważyłem mnóstwo ryb wyskakujących nad powierzchnię wody. Roiło się od nich dookoła naszej łodzi. A Ernest sięga do jakiegoś kufra. Wyjmuje broń. "Ale co to za łowienie ryb?" — pytam zdumiony. Szybko zdałem sobie sprawę, że z brzegu dobiega nas kanonada z karabinów maszynowych. Potem dowiedziałem się, że Hemingway przemycał broń dla Fidela Castro. Ostrzeliwali nas ludzie Batisty. Chcieli nas zabić. Zabić Ernesta... Może nie bywałem na planach filmowych ojca, może nie towarzyszył mi za często, ale to z jego powodu, dzięki jego znajomym i współpracownikom, wiele działo się w moim życiu. Ci ludzie traktowali mnie po przyjacielsku, nie onieśmielali mnie. Czułem się wśród nich bardzo dobrze. Miał pan okazję poznać największych twórców ówczesnego Hollywood. Johna Wayne’a, Marlona Brando. Potem pracowałem ze Stevem McQueenem — przy dwóch filmach. Kiedy odmówiłem pracy przy trzecim, bo miałem inne plany, najpierw nalegał, a potem przestał się do mnie odzywać. Dużo razem przeżyliśmy. Pamiętam, jak kiedyś z Montgomerym Cliftem wywołaliśmy spore zamieszanie w Szwajcarii . Clift był starszy ode mnie o 20 lat, ale traktował mnie jak równego sobie, a nie dzieciaka, którym wtedy byłem. Miałem sześć lat i tak to odbierałem. Montgomery grał u ojca w filmie "Po wielkiej burzy" — zdjęcia realizowane były wkrótce po wojnie. Zbliżał się 4 lipca, więc wybraliśmy się do jednego ze sklepów z amerykańskimi towarami w Niemczech. Clift wykupił chyba wszystkie fajerwerki, które tam były, i zabrał ze sobą do Szwajcarii, gdzie mieliśmy bazę. "Jest Dzień Niepodległości. Musimy to uczcić" — powiedział, zaciągając mnie na dach eleganckiego hotelu Storchen w Zurychu. Dał mi zapalniczkę, żebym podpalił wszystkie lonty. Wybuchła awantura na pół miasta. Szwajcarzy sądzili, że wybuchła wojna... Nie myślał pan, żeby spisać te wspomnienia? Może jeśli ktoś mnie do tego zmusi. Nie wiem. Opowiadam te historie dzieciom, w domu. Wygląda na to, że przyjaciele Freda Zinnemanna trochę zastępowali panu ojca? Jego przyjaciele stali się moimi przyjaciółmi i chyba dzięki nim potem tak dobrze czułem się w branży filmowej. To było moje naturalne środowisko. Dziś Hollywood to zupełnie inne miejsce niż wtedy — bardziej fabryka, w której liczą się wyniki kasowe nie wizja artystyczna. Choć i pana ojciec zmagał się z łatką reżysera, który nie zawsze jest kasowy. Wtedy można było uścisnąć komuś dłoń i umowa już była zawarta. Dziś można spisać kontrakt na stu stronach i nic z tego nie wyjdzie. Wraz z pojawieniem się wielkich korporacji w Hollywood, które zaczęły wykupywać studia, sztuka ustąpiła miejsca marketingowi i badaniom publiczności. To zmieniło cały biznes. Nieodwracalnie. I dawne czasy już nie wrócą. Miałem szczęście, że zaczynałem swoją pracę w branży w niezależnym studiu The Mirisch Company — oni wyprodukowali m.in. "West Side Story", "Różową Panterę", "Skrzypka na dachu", "Siedmiu wspaniałych", "Garsonierę", "Wielką ucieczkę", "Pół żartem, pół serio". To klasyka kina, filmy, które dzisiaj cieszą się zasłużonym mianem kultowych. A wie pani jak to zrobili? Wyznawali bardzo prostą zasadę: kiedy zatrudniali reżysera, ufali mu. Mieli tylko dwa warunki: film powinien być w kolorze i nie trwać raczej ponad dwie godziny. Byli u nich wszyscy: Billy Wilder, John Sturges, Robert Wise, Norman Jewison. Lepszego wprowadzenia do Hollywood nie mogłem sobie wymarzyć. Wspomniał pan Billy’ego Wildera. Jego też pan poznał? Jego korzenie także związane są z Polską [urodził się w Suchej Beskidzkiej]. I on długo opowiadał o Wiedniu. Ponoć czasem spotykał się z pana ojcem w Friars Club w Hollywood — w tzw. pokoju wiedeńskim. Na pogawędki przychodzili tam też Joseph von Sternberg, Fritz Lang, Robert Siodmak. O ile wiem, ojciec nie przyjaźnił się z Billym Wilderem , raczej nie spędzali ze sobą czasu, może okazjonalnie. Znali się, oczywiście. Ja za to z WIlderem pracowałem — jako fotograf i asystent reżysera, m.in. na planie filmu "Pocałuj mnie, głuptasie". Kiedy ojciec zmarł, Billy Wilder zadzwonił do mnie. Zaoferował, że powie kilka słów podczas ceremonii pogrzebowej, jeżeli będę sobie tego życzyć. Spotkaliśmy się na lunchu i bardzo miło porozmawialiśmy, wspominając dawne lata. Był wspaniałym człowiekiem. Myślę, że z tej dwójki on zamerykanizował się znacznie bardziej niż mój ojciec. Fred Zinnemann powtarzał, że jest Amerykaninem, ale nigdy nim nie został, pomimo posiadania obywatelstwa. Nie było w nim nic amerykańskiego, ale ostatecznie najwięcej swojego życia zawodowego spędził w Wielkiej Brytanii. Najlepiej czuł się w Europie. Hollywood stworzyli Europejczycy, wielu pochodziło z naszego regionu — Fred Zinnemann, Billy Wilder, Samuel Goldwyn, Sam Spiegel, bracia Warnerowie, Louis B. Mayer. Wszyscy najbardziej kreatywni ludzie w Hollywood pochodzą stąd. Albo z okolic. Mam też takie wspomnienia z dzieciństwa. Na przełomie lat 1941 i 1942, kiedy ja miałem trochę ponad rok, ojciec za 9 tys. dol. kupił piękny dom przy plaży. Nabył go od człowieka, który po ataku na Pearl Harbor panicznie bał się, że to samo stanie się w Kalifornii. Wszystko zostawił — meble, sztućce, prześcieradła, wszystko! Niedaleko od nas mieszkała Salka Viertel [aktorka i scenarzystka urodzona w Samborze, niedaleko Lwowa — przyp. red.]. Razem z mężem Bertoldem miała w zwyczaju w każdą niedzielę zapraszać expatów, imigrantów z różnych zakątków Europy. Bywali u niej Thomas Mann , Aldous Huxley, głównie Żydzi, ale nie tylko. Regularnie wpadała też Greta Garbo. Głośne imprezy stały w sprzeczności z przepisami — ze względu na wojnę obowiązywały zaciemnienia. Kotary w oknach miały być zaciągane, żadnej głośnej muzyki. Ojciec jako wzorowy obywatel dołączył do straży sąsiedzkiej, która patrolowała okolicę i sprawdzała, czy wszyscy przestrzegają przepisów. Raz zabrał mnie ze sobą na obchód. I tak zawędrowaliśmy pod dom Salki. Tam przyjęcie, okna otwarte, rozświetlone. Słychać niemiecką muzykę. Ojciec zaczął krzyczeć do Salki po niemiecku — jak się domyślam — żeby natychmiast zaciemniła dom i skończyła zabawę. Potrafi sobie to pani wyobrazić? Europa zawsze, jak widzę, panu towarzyszyła. W dzieciństwie, potem wyjechał pan do Włoch. Chyba tak jak ojciec, to w Europie czuję się dużo bardziej komfortowo niż w Ameryce. Tam się urodziłem, ale nie czuję się Amerykaninem. To kultura, w której chodzi o zwycięstwo, bez niego jesteś przegranym. O dom z czternastoma łazienkami. O luksusową limuzynę. To nie mój świat — dla mnie najważniejsi są przyjaciele, szczere rozmowy, praca, która sprawia autentyczną przyjemność. Pieniądze to nie wszystko, są potrzebne, ale mają znaczenie drugoplanowe. To nieamerykańskie podejście. W Europie nie ma tego napięcia, które obecne jest przez cały czas w Stanach. Mam więc nadzieję, że ponownie pan tu przyjedzie. Chcę tu wracać. Jeżeli Trump wygra w najbliższych wyborach, to ja z Ameryki wyjeżdżam. A ma wielu wyznawców i obawiam się, że jest to realny scenariusz. Różnica poparcia dla niego i dla Bidena jest niewielka. Powinien pojawić się ktoś młodszy. Bywa, że wraca pan do filmów ojca? Czy teraz, wiedząc o nim i jego przeszłości, inaczej na nie patrzy? Nie zastanawiałem się nad tym. Jest kilka filmów ojca, które niezmiennie od lat cenię. Miałem 11 lat, kiedy kręcił "W samo południe". Już wtedy pokochałem tę opowieść . "Stąd do wieczności" oglądałem po raz pierwszy w towarzystwie ojca. Przyjechałem do Nowego Jorku — poszliśmy premierowy pokaz. Mijamy kolejne ulice, tam olbrzymia kolejka, za jednym, za drugim, trzecim zakrętem. Wszyscy chcieli dostać się na seans. Nas na szczęście wpuszczono bez kolejki, przywitano nas z honorami. To był wielki moment. Dobrze go zapamiętałem. Bardzo bliski jest mi film "Oto jest głowa zdrajcy". Znakomity. Tak jak i "Po wielkiej burzy". To najważniejsze filmy ojca, ale nie wracam do nich jednak jakoś specjalnie. Chyba że ktoś zaprasza mnie, żebym opowiedział kilka słów o "W samo południe", co zdarza się chyba najczęściej. Wtedy sobie odświeżam. Mówimy dużo o Europie — spędził tu pan kilka lat zawodowo, pracując we Włoszech. Poznał pan wtedy Federica Felliniego. Pracowaliśmy w tej samej wytwórni, słynnym studiu Cinecittà, gdy on kręcił "Osiem i pół". Czasami, w czasie przerw, chodziłem go podglądać. Na tym planie panował nieopisany chaos, było to całkowite przeciwieństwo planu amerykańskiego. Nikt specjalnie nie przejmował się dźwiękiem — może dlatego, że większość filmów była wtedy dubbingowana? Kamera pracowała, a cała ekipa sobie żartowała, wydurniała się. Naprawdę nikt się nie przejmował żadnym "Cisza. Kamera. Akcja". Aktorzy krzyczeli: "Federico! Federico, co ja mam robić?". Bo nie mieli pojęcia. A Fellini odkrzykiwał: "Licz! Licz!". I zaczynała się jedna głośna wielojęzyczna kakofonia, bo aktorzy pochodzili z Francji, Włoch, Niemiec. I każdy liczył w swoim języku. Nie mam pojęcia, jak z tego chaosu wyłonił się tak genialny film. Magia? Są ludzie, którzy potrafią czynić magię. Jakie wspomnienia wywiezie pan z Rzeszowa? Przede wszystkim te związane z ludźmi. I pięknem tego miejsca — ten rynek, uliczki. I wspaniałe jedzenie. Gdybym był stąd, zostałbym. Na pewno wrócę.

SOURCE : kultura
RELATED POSTS

LATEST INSIGHTS